Rafał Kaplita: Dominik, zapytam Cię wprost, lubisz oglądać kino wojenne?
Dominik Nykiel: Pewnie! Moim ulubionym jest "Szeregowiec Ryan", którego widziałem już chyba z 10 razy.
RK: O widzisz, to się dobrze składa, bo o „Ocalonym” pisze się, że to drugi „Szeregowiec…”. Szczególnie Ciebie, jako miłośnika filmu Spielberga, warto zapytać: co o tym sądzisz?
DN: Myślę, że to chybione porównanie, ponieważ dzisiejsze kino wojenne jest zupełnie inne od tego, które oglądaliśmy w latach 90. i wcześniej.
RK: Gdzie widzisz różnice? Trzymając się cały czas „Ryana…”.
DN: Chociażby w tym, że „Szeregowiec…” to kino wojenne z wielkim rozmachem, bardzo dynamiczne, do złudzenia przypominające relację z frontu, która wygląda bardzo naturalistycznie. Poza tym spotkałem się kiedyś z takim określeniem, że to taka „epopeja wojenna”. Natomiast „Ocalony” to film, który jest wojennie bardzo „skromny”, w którym w zasadzie przez pierwszą połowę nic się nie dzieje…
RK: No dobrze, dobrze, ale nie ma też chyba co porównywać II wojny światowej do tajnej misji kilku specjalnie do tego przeszkolonych żołnierzy! W dodatku w Afganistanie, gdzie wiemy, że to była innego rodzaju wojna. Owszem więc, rozmach w przypadku „Ryana…” będzie o wiele większy. Wystarczy sobie przypomnieć akcję na plaży Omaha - przecież to była gigantyczna rozpierducha, mnóstwo rannych, ale też mnóstwo żołnierzy brało w niej udział. Tu mamy grupkę tak naprawdę kilkuosobową, która, dla swojego nieszczęścia, wpada w zasadzkę. Różnica w rozmachu wydaje się więc oczywista już na starcie. Pytałem bardziej o stwierdzenie, że kino lat 90. na przykładzie „Ryana…” jest zupełnie inne od tego, które oglądamy w „Ocalonym”. A pytam, bo, akurat w przypadku „Ryana…”, mam wątpliwości…
DN: Chodzi mi o to, że po 11 września tematem kina wojennego jest Irak i Afganistan oraz walka z terroryzmem. To wojna indywidualna i jednocześnie bardzo „statyczna”. Już nie mamy do czynienia z masowością ludzi (i ich śmierci) oraz sprzętu, a także ciągłymi wybuchami, nalotami i nieustanną wymianą ognia, od której raz- nie można było oderwać oczu, a dwa- można było się pogubić: kto strzela i do kogo strzela, jak właśnie chociażby w „Szeregowcu…”. Teraz przyglądamy się zazwyczaj jakiejś małej grupce, która na terytorium wroga ma do wykonania szybko i niezauważalnie jakieś tajne zadanie. Tak mieliśmy chociażby we „Wrogu numer jeden” opowiadającym o zlikwidowaniu Osamy bin Ladena.
W ogóle zwróć uwagę, że jest coraz więcej historii o oddziałach Navy SEALs i ich tajnych misjach. To one przecież sprzątnęły bin Ladena. Do tej pory pojawiło się u nas przynajmniej kilka książek, w których to byli komandosi Navy SEALs opowiadają o swojej pracy i tym, że robią coś dla kraju i dla całego świata, i są niezmiernie z tego dumni, to dla nich zaszczyt, ale charakter ich pracy zmusza ich do pozostania anonimowymi.
RK: Hmmm… Ale przecież większość filmów wojennych skupia się na pewnych, mniejszych grupach żołnierzy. Wydaje mi się, że nawet trudno jest pokazać w filmie wojnę na przykładzie bliżej nieokreślonej szerokiej rzeszy ludzi. Od kiedy w zasadzie pamiętam, filmy wojenne opowiadały w znacznej większości właśnie o poczynaniach takich grup specjalnych. „Zielone berety”, „Pluton”, nawet wywołany przez Ciebie „Szeregowiec Ryan” skupia się przecież na mniejszym oddziale poszukującym jednego z żołnierzy. O SEALsach też już było sporo filmów, także w latach 90. Ot, choćby słynne „Komando Foki”. W tym kontekście więc nie widzę zbytniej różnicy. Nie zgodzę się też w kwestii „statyczności” współczesnych filmów wojennych. Jest w nich co prawda więcej skupienia, więcej precyzji, ale nadal bez opamiętania świstają kule i nie brakuje wybuchów. W „Ocalonym” Talibowie bez przerwy używają wyrzutni rakietowych, rozwalają nawet ogromny helikopter. Poza tym czy to „Helikopter w ogniu”, „9 kompania”, „Byliśmy żołnierzami”, „Opór”, „Sztandar chwały, „Listy z Iwo Jimy”, czy „Szyfry wojny” – one wszystkie są bardzo efektowne. Powiedziałbym jednak, że od momentu, kiedy światu ukazał się „Szeregowiec Ryan” stawia się w kinie wojennym na realizm. Zauważ, że większość z tych filmów opiera się na faktach, co więcej, stara się je w maksymalnie precyzyjny sposób odzwierciedlać. „Ocalony” nie kryje się z tym do tego stopnia, że w napisach końcowych serwuje nam zdjęcia bohaterów faktycznych wydarzeń.
DN: Wszystko pięknie, ładnie i fajnie, tylko że wymieniłeś w zasadzie filmy (poza „Helikopterem w ogniu”), które nie dotyczą dzisiejszej wojny, dzisiejszych czasów. Tego, czym żyje cały świat. Kiedyś rozmawialiśmy o filmie „Hurt Locker. W pułapce wojny”, który w 2010 dostał m.in. Oscara w kategorii „najlepszy film”. Wtedy powiedziałeś, że „Hurt Locker” jest wyposażony w bardzo niespotykane w kinie spojrzenie na temat wojny, która szczególnie w XXI wieku jest prezentowana na dużym ekranie jako źródło największego zła i jest na ogół potępiana”. I myślę, że właśnie ten film był takim momentem przełomowym w kinie wojennym dotyczącym kwestii Iraku i Afganistanu.
A tak poza tym, to zgodzę się z Tobą, że teraz stawia się na pokazywanie maksymalnego realizmu wojny. Powiem Ci, że takich scen ucieczki żołnierzy przed wrogiem, tych skoków ze skał jak w „Ocalonym”, to jeszcze nie widziałem. Zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Właśnie swoim realizmem.
RK: Jeśli mówisz, że pewnego rodzaju granicą w kinie wojennym jest zamach na WTC, to ja się nie zgadzam z tym, że od tamtego czasu kino wojenne opowiada przede wszystkim o Iraku i Afganistanie, tym bardziej, że jeszcze przed zamachem kino podejmowało temat tych konfliktów w podobny sposób. Tytuły, które wymieniłem, najlepiej o tym świadczą. Jeśli zaś mówimy o „Hurt Lockerze” jako filmie przełomowym dla kina, to już prędzej znajdziesz w moich słowach aprobatę. Zwróć tylko uwagę, że „Hurt Locker” pojawił się dobrych parę lat po WTC. To raz. Dwa – jeśli chodzi o realizm w „Ocalonym”. Z jednej strony ten film operuje realistycznymi detalami mającymi odzwierciedlenie w prawdziwej historii: wiemy, kto ma jaką broń, wiemy, co za jej pomocą można zrobić. Radio, przez które można wezwać pomoc, gubi zasięg, helikoptery ratunkowe nie mogą lecieć bez obstawy helikopterów bojowych, bo jest to niebezpieczne i tak dalej, i tak dalej. Z drugiej strony wspomniane przez Ciebie skoki ze skał. Zastanawiam się, czy po takim skoku można w ogóle przeżyć, a co dopiero iść dalej? Pamiętam podobną akcję ratunkową w pierwszej części „Rambo” jak Stallone skoczył z wielkiej skały i zatrzymał się na grubej gałęzi drzewa. Niewiarygodne, ale to był „Rambo”(!), który, jak wiemy, niczego nie zamierzał udawać. Inna sprawa – Talibowie giną od jednej kuli, prawie wszyscy, ale już taki żołnierz SEALs może zostać postrzelony wiele razy i jeszcze zdąży wspiąć się na wielką górę i nadać komunikat. Widzę tu więc takie pomieszanie realizmu z fikcją, z jednoczesnym zachowywaniem pozorów tego pierwszego.
DN: Pamiętasz od czego zaczyna się ten film? Od pokazania tego, jak morderczy trening przechodzą ci żołnierze. Niektórzy, rośli jak dąb faceci, nawet płaczą, bo walczą nie tylko z warunkami, w których ćwiczą, ale przede wszystkim walczą sami ze sobą, ze swoją wolą. I tylko fizycznie i psychicznie najwytrwalsi zostają SEALsami. Polecam Ci książkę Marka Owena „Niełatwy dzień”, która poza tym, że opisuje, w jaki sposób zlikwidowano bin Ladena, przybliża również szkolenie SEALsów. Niesamowita sprawa. Ci, którzy zostają SEALsami, to są ludzie-maszyny, którym nawet brewka nie drgnie w najbardziej stresującej sytuacji. Myślę, że poprzez pryzmat tego wszystkiego można wytłumaczyć sobie to, co oglądamy w „Ocalonym”.
RK: A jednak zdarzają się tu załamania nerwowe i panika…
DN: Ale i tak dalej robią swoje, zaciskają zęby i brną przed siebie.
RK: Nie tyle przed siebie, ale także w tył, bo „Ocalony” to film o, niestety, nieudanej misji. Co chyba potwierdza też, że kino wojenne, niezależnie czy wcześniejsze czy dzisiejsze, to w znacznej mierze kino nieszczęścia. Nawet jeśli finalnie powiewa odrobiną sprawiedliwości czy ludzkiego odruchu.
DN: I być może przyczyniło się to do tego, że „Ocalony” stał się niespodziewanie kasowym hitem w amerykańskich kinach. Już w pierwszy weekend wyświetlania zarobił dwa razy tyle, ile kosztował. Szkoda, że u nas nie było o nim głośno i nie cieszył się takim powodzeniem, pomimo tego, że miał dwie nominacje do Oscara. W ogóle u nas kino wojenne jakoś kiepsko się sprawdza.
RK: Pewnie dlatego, że, na szczęście, wojna od jakiegoś czasu nas, Polaków, nie dotyczy zbytnio. I jeśli to ma być faktyczny powód słabej popularności filmów wojennych, to, z pełnym sercem do kina wojennego – niech tak zostanie.
Tagi:
Ocalony
,
recenzja
,
dyskusja
,
Dominik Nykiel
,
Rafał Kaplita
Data wprowadzenia: 2014-03-24