Rafał Kaplita: Na „Pokój” patrzymy z dwóch różnych perspektyw. Ty przed jego obejrzeniem przeczytałeś książkę, ja nie. Tobie film przypadł do gustu, ja mam swoje obiekcje. Ciekaw jestem co sprawia, że patrzysz na ten tytuł z uznaniem?
Dominik Nykiel: Zanim jednak odniosę się do filmu, to chciałbym wspomnieć o książce, na podstawie której powstał "Pokój". Otóż na powieść Emmy Donoghue natrafiłem już dawno temu w jednej z księgarskich sieciówek. Wziąłem ją do ręki, popatrzyłem na okładkę, przeczytałem opis i odłożyłem, stwierdzając, że.... to nic ciekawego. Stwierdziłem, że to nie dla mnie. Jak to się mówi: Książka nie przemówiła do mnie. Ani wtedy, ani jeszcze później, kiedy ponownie przewinęła się przed moimi oczami. Dopiero gdy zobaczyłem zwiastun filmu, z miejsca stwierdziłem, że koniecznie chcę i muszę ją przeczytać! I to obowiązkowo przed obejrzeniem filmu. Bo przecież - jak się okazuje i co właśnie pokazał już tylko zwiastun - przedstawia ona niesamowitą historię. W dodatku opowiedzianą z perspektywy pięcioletniego dziecka. Coś, co nie zainteresowało mnie w formie książkowego opisu, przemówiło do mniej w filmowej formie. To jest więc dowód na wielką magię i siłę kina. Szybko więc zakupiłem książkę i szybko ją pochłonąłem. Jednak przez pierwszą połowę trochę byłem nią zawiedziony. Raz, że w tej pierwszej połowie niewiele się dzieje, a dwa, że jakoś chwilami przeszkadzała mi ta narracja dziecka - językowo prosta, lecz (co celowe, naturalne i zrozumiałe) nieporadna i pełna dziecięcych neologizmów. Druga połowa już była nieco inna, bo zmieniło się miejsce akcji. W każdym razie, co bardzo mnie ucieszyło, owa dziecięca narracja stała się wielką siłą filmu. Zdecydowanie lepiej wybrzmiała na ekranie
i podkreśliła wyjątkowość tej historii. I tutaj już odpowiadając na Twoje pytanie: Patrzę z uznaniem na filmowy "Pokój", bo reżyserowi i aktorom udało się z jednej strony wydobyć z książki i pokazać na ekranie sytuację ekstremalną, przerażającą i trudną do wyobrażenia sobie, a z drugiej strony zrobili to bardzo subtelnie, poetycko i z wielką wrażliwością oraz dojrzałością.
RK: O jakiej sytuacji mówisz? Bo jeśli o więzieniu pięcioletniego chłopca wraz z jego matką w niewielkich rozmiarach baraku od samych narodzin dziecka, to stanowi ona przecież zaledwie początek tej, przynajmniej filmowej historii.
DN: Masz rację, to tylko początek historii, która swoją drogą zajmuje połowę książki i wypełnia połowę filmu. Bo film jest wierną adaptacją powieści. Natomiast tak naprawdę w tej opowieści nie idzie tylko o więzienie. Chociaż i to jest szalenie ważne. Szczególnie umiejętność przetrwania w takich warunkach - na niewielkiej powierzchni, bez jakiegokolwiek kontaktu z rzeczywistością. Najważniejsze jest to, co następuje po uwolnieniu, czyli próba przystosowania się do normalnego życia i świata. Szczególnie dla dziecka, którego całym i jedynym realnym światem była szopa przerobiona na pokój.
RK: Opowiadasz o tym filmie od samego początku w słowach „przerażający”, „ekstremalny”, jakby był filmem survivalowym, w którym pięciolatek ucieka z Alcatraz. I właśnie w tym wszystkim, o czym tu wspominasz, jest jego, jak dla mnie, pięta achillesowa. Jest tu za wiele sytuacji, w które zwyczajnie nie wierzę. Ot, przykład z samego początku: Pięcioletnie dziecko, które do tej pory nawet nie wiedziało o tym, że istnieje coś takiego jak świat, i nigdy nie widziało na oczy samochodu, drzew, drogi, jest
w stanie zdobyć się na akcję w stylu Rambo: wydostać z dywanu, policzyć światła sygnalizacyjne i wyskoczyć z przyczepy. Ja wiem, że się może w tej chwili czepiam, bo przecież ta historia i tak musiała doprowadzić to dziecko do sytuacji, w której skonfrontuje swój dotychczasowy mikroświatek z tym ogromnym i prawdziwym, jednak tak nieprawdopodobnych i nielogicznych scen jest tu na tyle dużo, że człowiek zaczyna nabierać do tej historii niezdrowego, odległego dystansu.
DN: Ty chcesz uwierzyć, a tu trzeba sobie wyobrazić i postawić się w takiej sytuacji, w jakiej znalazła się bohaterka z dzieckiem. Świadomość, że musiałbym spędzić tyle lat w izolacji, czyli takim pomieszczeniu o wymiarach trzy na trzy metry, jest czymś przytłaczającym i wyzwalającym lęk. I nie chodzi tu o żaden survival. Tylko kwestie psychiczne, czyli umiejętność poradzenia sobie w takiej sytuacji i sprawienia, żeby nie zwariować. Mam wrażenie, że patrzysz na ten film jakby to miała być rekonstrukcja prawdziwego zdarzenia. Mówisz, że nieprawdopodobne i nielogiczne. Tymczasem pamiętaj, że całe zdarzenie oglądamy oczami dziecka. Wszystko ulega uproszczeniu. Zresztą z filmowego punktu widzenia pewne sytuacje i sposób ich przedstawienia musiał być skondensowany i tak przedstawiony, by film nie stracił tempa. Natomiast wracając do naszego małego bohatera, to kiedy pierwszy raz ogląda i dosłownie zachłystuje się światem i wypełniającym jego małe płuca powietrzem, to aż łzy same cisną się do oczu. Bo w tej scenie sam zastanawiałem się, jakie to musiało być niesamowite i porażające uczucie?!? Pierwszy raz w (nie)realnym świecie.
RK: O nie, nie… Po pierwsze, film nie jest po to, by sobie coś wyobrażać, on sam w sobie stanowi substytut naszej wyobraźni. Po drugie, wcale nie jest tak, że ta historia jest widziana oczami dziecka. Mam tu wrażenie, jakby książka zmiksowała Ci się z filmem. Owszem, w filmie jest sporo scen, w których kamera przybiera perspektywę pięciolatka, ale jest równie wiele scen, kiedy przybiera perspektywę matki. To właśnie choćby ta scena, kiedy zawija małego w dywan i próbuje z nim opracować plan ucieczki. Dziecko przeżywa tu dramat, bo matka każe mu udawać martwego, ale matka w tej scenie prawie odchodzi od zmysłów i w tym momencie widz przyjmuje właśnie jej punkt widzenia. Wspominasz o emocjach, o łzach, które cisnęły Ci się do oczu, a dla mnie to w tym przypadku kolejny przykład, jak filmowy „Pokój” elegancko manipuluje widzem, stosując tanie triki. Jest w tym filmie scena, kiedy matka mówi synowi, że teraz ona będzie myśleć za dwoje. W drugiej części filmu, kiedy popełniła głupstwo, dzwoni do niej pięciolatek i mówi: „Teraz ja będę myślał za dwoje!!”. To właśnie jeden z tych hollywoodzkich chwytów. Nieważne, że pięciolatek operuje tu aluzją, czego przecież w ogóle nie rozumie i nie jest w stanie zastosować. Ważne, że to brzmi dobrze i sprawia, że co niektórzy widzowie ronią łzy. Innymi słowy Hollywood kipi z tego filmu do samego końca, do ostatniego słowa…
DN: Nie zgodzę się z Tobą, że ten film ma na celu manipulację widzem. Ja nie czuję się manipulowany. Oglądając go, skupiam się na sytuacji, na problemie i na tym, co jest jego istotą. A istotą nie jest tutaj tania sensacja (bo nie chodzi o porwanie, o porywacza, jego ściganie i wyjaśnianie motywów działania oprawcy; dlatego tego wątku tu nie ma), tylko chodzi o przyjrzenie się rodzicielskim relacjom – tu: matka-syn, syn-matka. Zwróć uwagę na to, że udało im się przetrwać tyle lat w odizolowaniu, ponieważ wzajemnie wpływali na siebie. Matka stworzyła dziecku świat i zrobiła wszystko, co w jej mocy, by ta niewielka przestrzeń i odizolowanie nie wpłynęły aż tak destrukcyjnie na jego rozwój. A on sprawił, że ona w ogóle wytrzymała. A przecież pierwsze dwa lata bez dziecka były dla niej prawdziwym psychicznym koszmarem. I już po uwolnieniu oboje również potrzebowali siebie, by jakoś funkcjonować. I właśnie te słowa, które przytoczyłeś i określiłeś tanim hollywoodzkim chwytem, służą pokazaniu tej głębokiej relacji.
RK: No ale widzisz, właśnie dałeś dowód na to, że zostałeś zmanipulowany, choć może tak się nie czułeś. Rozumiem, że te słowa czemuś służą, ale same w sobie są nieprawdziwe, niemożliwe do wypowiedzenia przez pięciolatka. Rozumiem też w tym wszystkim bardzo klarowne intencje filmu. Wydaje mi się, że nikt nie może mieć tu wątpliwości, że to historia o nietypowym oswajaniu się z nowym, o dziecku, które przecież nie jest już na tyle małe, żeby pewnych rzeczy nie rozumieć, a jednak przychodzi mu zacząć prawdziwe życie prawie od pułapu noworodka. Rozumiem też, że „Pokój” konfrontując ten malutki pokój z ogromem świata, stara się wskazać na różnice, ale i podobieństwa między nimi. Ten film w sumie porusza jeszcze kilka innych kwestii, ale on to wszystko, włącznie z tym, co powiedziałem do tej pory, zbyt banalizuje, upraszcza, ucieka się do łatwych chwytów, żeby wywołać określoną reakcję. Przykład samego zakończenia.
Wspominasz też o relacji matka-syn oraz o tym, że dzięki sobie przetrwali, że matka zrobiła wszystko, co w jej mocy. Nie zrobiła! Jest w tym filmie jedyna dobra scena wywiadu, który obnaża myślenie matki. Dziennikarka zapytała ją wtedy, dlaczego nie poprosiła porywacza, żeby wypuścił dziecko, żeby miało normalne dzieciństwo. Pamiętasz co odpowiedziała?
DN: Zdziwiła się i zapytała: „Niby czemu miałabym to zrobić?” Po czym dodała, że dziecko miało ją. I to według mnie podkreśla tę wielką siłę rodzicielstwa. Prawdziwa matka chce mieć dziecko przy sobie, bo wie, że tylko ona będzie umiała najlepiej o nie zadbać. Ani Ty, ani ja – jako mężczyźni, w dodatku jak na razie nie mający dzieci – nie zrozumiemy instynktu macierzyńskiego. Poza tym widać, że ta dziennikarka nie wiedziała, jak rozmawiać kobietą i ofiarą, bo nie potrafiła jej zrozumieć, nie potrafiła wcielić się w tę nietypową sytuację. Może w filmie nie było to aż tak widoczne, ale w powieści bezradność dziennikarki i jej niedojrzałość w zadawaniu pytań była dużo lepiej przedstawiona.
RK: Mówisz, że nie zrozumiemy instynktu macierzyńskiego, ale sam już wydałeś jednoznaczną ocenę i wyidealizowałeś matkę. Kolejny raz mam wrażenie, że kondensujesz sobie książkę i film w jedną, ale odrębną zarazem całość. Scena, którą wspomniałem, jest w filmie ewidentnie jednoznaczna. Matka dostaje po wywiadzie rozstroju nerwowego, bo on obnażył jej myślenie. Czasem błędne. Na zasadzie: po co ratować dziecko, przecież ma mnie, a ja jestem dla niego całym światem. I a propos matki, albo inaczej roli Brie Larson, która dostała za nią Oscara, postawiłbym na jej zwycięstwo grube pieniądze. A wiesz dlaczego? Bo podobnie jak ten film zademonstrowała szereg chwytów, które w łatwy sposób działają na widza. Ona nie wykreowała postaci z charakterem, ona się idealnie rozpłakała, wydarła na matkę, pochodziła bez makijażu, przebrała w kieckę i umalowała zmieniając swoje oblicze. Zrobiła wokół siebie sztuczny szum. Zrobiła wszystko to, za co w dzisiejszych czasach dostaje się Oscara.
DN: Kiedy oglądałem ten film, a było to jeszcze przed ogłoszeniem werdyktu Amerykańskiej Akademii filmowej, wcale nie myślałem o „Pokoju” w kategorii oscarowej. Nawet nie sądziłem, że zwróci on czyjąś uwagę. Ty widzisz w nim chłodną filmową kalkulację nastawioną na manipulację widzem i nagrody, a ja widzę bardzo prostą i piękną metaforę rodzicielstwa. W dodatku podkreśloną przez klaustrofobiczne zdjęcia, które - szczególnie w pierwszej połowie, która rozgrywa się w tytułowym pokoju – skupiają się na detalu.
RK: No nie wiem czy ten film stanowi metaforę czegokolwiek, ale ustalmy, że przeczytanie książki pozwala przymknąć oko na niedoróbki filmowe, bo innej opcji tu po prostu i niestety nie widzę.
DN: W takim razie to tylko potwierdza słowa Tomasza Raczka, który mówi, że chociaż oglądamy jeden film, to tak naprawdę każdy z nas ogląda inny film.
Portal resinet.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy i wypowiedzi zamieszczanych przez internautów. Osoby zamieszczające wypowiedzi naruszające prawo lub prawem chronione dobra osób trzecich mogą ponieść z tego tytułu odpowiedzialność karną lub cywilną.
Drogi użytkowniku! Trafiłeś na archiwalną wersję działu kinowego. Filmowe newsy, bieżący repertuar kin oraz filmotekę znajdziesz w nowej odsłonie serwisu.