Dominik Nykiel: Omawianie i recenzowanie najdłuższej serii w historii kina, bo trwającej od 1962 roku, jest coraz bardziej kłopotliwe. Bo co jeszcze można ciekawego powiedzieć o Bondzie? Bond to Bond. Wszyscy wiedzą jak bawić się tymi klockami. Nikogo nie trzeba specjalnie zachęcać do oglądania „Bondziaków”. Nawet słabe opinie nie są w stanie mu zaszkodzić.
Rafał Kaplita: Zachęcanie to jedno, ale mówienie o Bondzie, to drugie. Nie uważasz chyba, że przez tyle lat seria się w ogóle nie zmieniała, a nowy Bond wygląda dokładnie tak samo jak pierwszy „Dr. No”? Uważam, że szczególnie w ostatnich latach nastąpiło na tym gruncie dużo zmian i zaskoczeń.
DN: Tak, tylko zauważ, że, by mówić o najnowszej części, zawsze trzeba powiedzieć o całości. Bo każda zmiana w serii, szczególnie jeśli dotyczy ona odtwórcy głównej roli czy stylistyki danego odcinka, pociąga za sobą sporo dyskusji.
RK: Ale właśnie o to chodzi. Przyznam Ci się, że frajdę sprawia mi co kilka lat odnoszenie się do Bonda przez pryzmat całej serii. Szczególnie ostatnimi czasy, kiedy zmiany są na tyle widoczne i istotne zarazem, że nie sposób o nich nie mówić. Pamiętam, jak po premierze "Śmierć nadejdzie jutro" mówiło się o wypaleniu formy. Faktycznie, ten niewidzialny samochód i Madonna jako szermierka były dowodem na to, że twórcom kończą się pomysły i łapią się oni coraz bardziej dziwnych rzeczy. I nastał "Casino Royale", który wywrócił wszystko do góry nogami. Nowy wówczas Bond zrobił się poważniejszy, zahaczający o psychologię, jego bohater był jakby z innej gliny ulepiony, bardziej ludzki, krwawiący... Przyznam, że nie do końca mi to wtedy pasowało. Czułem, że tradycja zanika. „Spectre”, jako czwarty film z Danielem Craigiem w roli Bonda, jest, ku mojej radości, powrotem to starej konwencji. I to w tym miejscu warto właśnie odnotować.
DN: Zanim jednak Craig stał się nowym Bondem, ile to było utyskiwania, że jak to taki blondyn o niebieskich oczach będzie teraz Bondem?!? Wręcz nastąpiło ogólnoświatowe oburzenie. Po premierze "Casino Royale" wszelkie wątpliwości i niezadowolenie minęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Mimo wszystko jednak, nieważne, kto gra i na ile się coś zmieniło lub zmienia tutaj, o sukcesie serii decyduje między innymi powtarzalność. Czytałem kiedyś, że już nieraz przewidywano przerwanie cyklu, ale zmieniano zdanie, ponieważ każdy kolejny odcinek osiągał sukces. Nawet, jeśli krytycy byli niezadowoleni, to widzowie i tak szli do kina "na Bonda", bo ten dawał i ciągle daje im to, czego oczekują: zabawę i grę w konwencję.
RK: No, „Casino…” nie dawał mi tego, czego się spodziewałem.
DN: Bo wtedy wraz ze zmianą twarzy Bonda, zmienił się nieco bondowski wydźwięk. Ty jesteś przyzwyczajony do "klasycznego", dawnego Bonda, tego z Seanem Connerym, którego echa mocno odbijają się w "Spectre". Twórcy nieraz tutaj puszczają oczko do widzów, zmuszając ich do wychwytywania nawiązań do wcześniejszych części. Stąd Twoje pełne zadowolenie z najnowszej odsłony. Natomiast mnie i kilku innym osobom, z którymi rozmawiałem, ten powrót do dawności nie dał satysfakcji. Od jednego z kolegów, fana cyklu, usłyszałem, że nie spodziewał się, że po bardzo sensownym restarcie serii zatoczą koło
i powrócą do klisz.
RK: Nie wiem czy stwierdzenie Twojego kolegi jest uczciwe. „Spectre” to nie klisza, tylko powrót do starej formuły; do sposobu opowiadania historii, do jego stałych elementów. Dawne „Bondy” miały swój rytm, który w „Casino…” się zatracił i dopiero teraz powrócił. Nie sądzisz jednak, że „Spectre” może być wierną kopią czegoś, co ma już ponad 40 lat (?!).
W między czasie zmieniły się przecież standardy kina sensacyjnego, efekty, budżet. Chodzi tylko w tym wszystkim o to, by nie zapominać o tym, czy był Bond. A jeśli robić coś zupełnie innego, to wtedy nazwać to inaczej i nie pozostawiać złudzeń.
DN: Właśnie kino i świat tak się zmieniły, że dawny wymuskany i posągowy Bond dzisiaj niekoniecznie się sprawdza. Wraz z „Casino Royale”, a szczególnie ze „Skyfall”, będącą wyjątkową częścią serii, dostaliśmy Bonda cierpiącego, doznającego bólu, wręcz krwawiącego, który zmaga się ze swoimi uczuciami i demonami, przez co został odarty z komiksowej umowności i stał się postacią niemal mroczną. Dlatego seria wzięła drugi oddech. I głośno przyklaśnięto tym zmianom. Podobnie rzecz miała się z Batmanem w wydaniu Christophera Nolana.
RK: No, dobrze, ale przecież „Spectre” nie stanowi całkowitego powrotu do przeszłości. Bond Craiga jaki był, taki jest. Jest tu tylko mniej kombinowania z jego przeszłością, mniej psychologizowania. Jest klarowna historia i akcja. A to, jak wiemy, we współczesnym kinie rozrywkowym jest podstawą.
DN: Fabuła, tak naprawdę, jest wręcz banalna. W dodatku są też niejasności i logiczne dziury w scenariuszu, które – co trzeba przyznać – udało się Samowi Mendesowi przysłonić realizacją. A skoro już zahaczamy o fabułę, to „Spectre” porusza tak aktualny i powszechny w kinie i telewizji wątek inwigilacji obywateli. Mamy też wyraźne nawiązanie do orwellowskich wizji.
RK: Z jednej strony mówisz, że fabuła jest banalna, z drugiej jednak znajdujesz analogie do niebanalnego Orwella i problemów współczesności. Nie wiadomo więc czy się z Tobą zgadzać, czy nie. Pierwsza sprawa: kino sensacyjne ma to do siebie, że nie jest zbyt wymyślne. Nie oczekujmy więc od niego, że będzie zajmowało się poruszaniem natury ludzkiej psychologii, czy analizowało świat. Zawsze przecież chodzi w nim o akcję, efekt, suspens, o dobrą zabawę. Nie sądziłem, że będę to musiał przy Bondzie powtarzać. Jest bohater, jest przeciwnik i jest rozgrywka. I się dzieje. I tyle. Ale faktycznie są tu też wątki podejmujące tematy współczesnych lęków i problemów. Jest temat jakże ważnej dziś (i zawsze zresztą) informacji, szpiegostwa na szeroką skalę. Grzmiano o tym niedawno przy aferze, którą wywołał Edward Snowden. Jest w „Spectre” świetna scena, kiedy zdaje się, że Bond odczuwa największy ból, kiedy panikuje. To scena bez przemocy. Wyświetla się mu nagranie. Z drugiej strony prawie cała seria o 007 bazowała na schemacie, w którym Agent Jej Królewskiej Mości ratuje świat. Przecież on zawsze miał przeciwników o zasięgu globalnym.
DN: Tyle że ta globalność ma jednak teraz w „Bondach” wymiar wirtualny. Jak w życiu, tak w „Bondzie” człowieka próbuje zastąpić się maszynami, doprowadzając tym samym do ogólnoświatowego sieciowego nadzoru. Natomiast mówiąc o banalności fabuły, miałem na myśli jej prostotę, bez żadnych zawiłości. Nie wyklucza to jednocześnie powiedzenia czegoś ważnego i aktualnego. Sam jestem fanem „Bondziaków” i na każdą kolejną przygodę agenta 007 czekam z niecierpliwością. Nie atakuję więc najnowszej części, lecz staram się zrozumieć i jednocześnie zaznaczyć wszystkie poczynania twórców tej serii. Tak samo jak staram się zrozumieć, dlaczego Monica Bellucci pojawia się w „Spectre” tylko na chwilę i dlaczego najnowsza kobieta Bonda tak różni się od swoich poprzedniczek?
RK: Bellucci jest tu chyba tylko dla nazwiska. Nie wnosi nic do filmu, a i, ze względu na swoje lata, zaniża samoocenę Jamesa. Jeśli jest to zbyt mocne, to przepraszam. Dlaczego jednak tak mówisz o kobiecie Bonda? Że nie jest taka uległa? Nie wszystkie wskakiwały mu od razu do łóżka.
DN: Od razu nie, ale prędzej czy później jak najbardziej. I to też jest schemat, na który tak przyjemnie się patrzy. Natomiast chodziło mi o coś innego. Mianowicie o to, że kobiety Bonda były zazwyczaj mniej naturalne wizualnie i bardziej drapieżne od tej, którą widzimy w „Spectre”. Tamte bardziej pasowały do heter niż słodkich, niewinnych i nieco zahukanych dziewczynek. Natomiast najbardziej ze wszystkiego nurtuje mnie pytanie: Co dalej z Bondem? Mendes tym filmem podobno pożegnał się z serią, co też da się odczuć w zakończeniu „Spectre”. Craig rozpowiadał wszem i wobec, a media to chętnie podłapały, że ma już dość Bonda. Ale daje sobie furtkę pod postacią sowitej gaży, która to mogłaby go przekonać do wcielenia się kolejny raz w agenta Jej Królewskiej Mości.
RK: Nie wiem, co nastąpi, ale mam nadzieję, że nowy Bond nie będzie Murzynem, a zamiast kobiet nie będzie miał chłopców, bo wtedy zatęsknimy za tym, czego dziś bronię szybciej niż Ci się zdaje. Znając dzisiejsze trendy, czasem możemy się jednak doczekać Bonda z misją w sprawie tolerancji, równości rasowej i seksualnej. A co!
DN: To w tej kwestii całkowicie się zgadzamy, nie będąc przy tym ani trochę politycznie poprawnymi. Chociaż nie chcę Cię martwić, ale przebąkuje się o tym, że nowym Bondem mógłby być czarnoskóry Edris Elba znany z serialu „Luther”. Ale nieważne jak dobry byłby w tej roli – bo w „Lutherze” jest rewelacyjny – to Bond, najbardziej brytyjski z Brytyjczyków, ma pozostać biały, ma uwodzić piękne kobiety i zaciągać je co rusz do łóżka, i ma dawać w mordę tym, którzy chcą zawładnąć światem.
Portal resinet.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy i wypowiedzi zamieszczanych przez internautów. Osoby zamieszczające wypowiedzi naruszające prawo lub prawem chronione dobra osób trzecich mogą ponieść z tego tytułu odpowiedzialność karną lub cywilną.
Drogi użytkowniku! Trafiłeś na archiwalną wersję działu kinowego. Filmowe newsy, bieżący repertuar kin oraz filmotekę znajdziesz w nowej odsłonie serwisu.