Dyskusja o filmie "Wojownicze żółwie ninja: Wyjście z cienia"
Dominik Nykiel: Na najnowszą, drugą już część "Wojowniczych żółwi ninja”, której w podtytule dopisano „Wyjście z cienia", patrzymy przez pryzmat trzydziestoparolatków, którzy wychowali się na animacji z końca lat 80. i trzech filmowych częściach z lat 90. Myślisz, że dzisiaj, kiedy patrzymy z takim sentymentem na nasze dorastanie i to, co wtedy oglądaliśmy, jesteśmy w stanie obiektywnie popatrzeć na nową odsłonę historii o czterech zmutowanych żółwiach, którzy do perfekcji opanowali wszelkie tajniki walk?
Rafał Kaplita: Nie wiem czy w kontekście kina możemy w ogóle mówić o jakimkolwiek obiektywizmie, w końcu każdy z nas przefiltrowuje filmy przez swoje własne gusta. Pewnym jest, że nie jesteśmy w stanie patrzeć na nową odsłonę „Żółwi…” z perspektywy dziecka, kiedy to nie zwracaliśmy uwagi na jakość filmu, bo liczyła się sama historia, same żółwie. No i Shredder. Myślę więc, że aby w pełni docenić ten film, to ta dziecięca perspektywa jest w tym przypadku niezbędna. Tym bardziej, że nowe „Żółwie…” to film stricte dla dzieci, o czym świadczy nawet fakt, że dystrybutor zdecydował się nie zostawiać widzowi wyboru i przygotować film tylko w wersji z dubbingiem.
DN: Ale śmiem wątpić, że najmłodsi fascynują się dzisiaj żółwiami ninja. Bardziej im w głowie chyba Harry Potter, Transformersi, X-Meni, Avengersi niż zielone gady. Nawet, jeśli są tak przebojowe, wygadane i wyluzowane.
RK: Zauważyłem, że często lubisz gdybać, co komu się podoba albo jak się sprzeda, ale nigdy nie patrzysz w statystyki. Ja na odwrót. W tym przypadku statystyki rozwiewają Twoje wątpliwości. „Żółwie…” sprzed dwóch lat były hitem kasowym. Zarobiły prawie 500 milionów dolarów. Obecnym również idzie bardzo dobrze. Miały nawet specyficzną datę premiery – 1 czerwca. W Dzień Dziecka. Co też coś powinno sugerować. Nie rozumiem też dlaczego wygadane, przebojowe i jedzące pizzę zmutowane żółwie miałyby stanowić dla młodych widzów mniejszą atrakcję niż Transformersi? Tym bardziej, że narodziny jednych i drugich to okolice połowy lat 80. Takich jak my łapią na nostalgię, a młodych na nowoczesną konwencję i żywiołowość.
DN: Tak, rzadko patrzę w statystki, ale patrzę na ludzi i to, czym się interesują. Nie widzę nigdzie "efektu żółwi ninja", czyli nie widzę u dzieciaków i młodzieży gadżetów z filmu ani tego, by ktokolwiek o nich wspominał. Widzę efekt Harry'ego Pottera, Star Worsów, Transformersów, ale nie Żółwi. To, że zarabiają one krocie, jak się okazuje, nie oznacza, że wpływają na masową wyobraźnię młodych odbiorców.
RK: W tej chwili sprowadziłeś film do kategorii marketingowych, czego bardzo nie lubię. Dlaczego dziecięca, czy nawet nasza wyobraźnia, czy zamiłowanie musi korespondować z tym, jak wyglądamy albo co kupujemy? Dobrze wiesz, że od małego uwielbiam westerny, a mimo to nigdy nie przebierałem się za rewolwerowców ani nie nosiłem kowbojskiego kapelusza. Inna sprawa – akurat żółwie są złym przykładem, bo dość intensywnie zakotwiczyły się do dnia dzisiejszego w młodzieżowej popkulturze. Tak czy siak nie zestawiałbym jednego z drugim.
DN: Może i nie chodzisz w kapeluszu, może i przy pasku nie masz rewolweru, i nie jeździsz konno, ale jest w Tobie coś z kowboja. Co świadczy o tym, że westerny odcisnęły na Tobie swoje piętno. Ale western to nie popkultura. W każdym razie nie dla dzisiejszych najmłodszych. Wracając zaś do filmu, to faktycznie - sprowadziłem, z premedytacją, wyobraźnię do marketingu, bo niestety, ale ten często dyktuje dzisiaj, co jest modne i co jest cool, jak to jeszcze niedawno mówiła młodzież.
RK: No tak, ale „Żółwie…” to trochę inna bajka, bo, jak już mówiłem, są efektem dokonań przeszłości. Żółwie od dawna są cool i zakładam, że większość ludzi, którzy wybierają się na nie do kina, wie, o co w tym wszystkim chodzi i nie potrzebuje wsparcia marketingu. Nawet ci najmłodsi. Uwierz. To nie są Kasztaniaki czy Pankracy, że to kiedyś było i zaginęło. Że wpiła to przeszłość. Nie mniej, tak sobie myślę, że my oczekujemy od tego filmu, że będzie trochę taką wersją „Żółwi…” dla dorosłych, że wtedy to by nas satysfakcjonowało, że bylibyśmy w pełni zadowoleni. Taki powrót po latach, ale w wersji dla starszaków.
DN: A tymczasem nas niespecjalnie fascynuje...
RK: No, niespecjalnie. Ja odbijam się trochę od tego filmu, bo, jakby to powiedzieć – żółwie, w sensie bohaterów, zawsze były na czasie. Kiedyś, jak my dorastaliśmy, były: bycze, klawe, superowe czy wystrzałowe. Wtedy oznaczało to coś innego niż dziś. Dziś muszą być jeszcze bardziej cool, muszą mieć super sprzęty, które w mgnieniu oka dają odpowiedzi na każde pytanie, ich nowa śmieciara przypomina trochę ciężarowy batmobil z milionem guzików, a i nawet ich sam strój to już nie tylko opaski na oczach
w różnych kolorach. To jakieś dodatkowe naszyjniki, słuchawki na szyi, przewieszone okulary przeciwsłoneczne. Gdzieś tam pośród tych bibelotów i gadaniny ginie mi ich tożsamość. Przecież w tym filmie nie jest nawet wyeksponowana dobrze ich broń, która, jak wiemy, stanowiła ich nieodłączny atrybut. Dość rzadko z niej korzystają. Dwóch „rogów śmierci” Raphaela to ja nawet w ogóle tu nie zauważyłem.
DN: Żółwie idą z duchem czasu i ze zmieniającą się, a co za tym idzie - wymagającą publicznością. Masz rację. Kiedyś wystarczyło nam (i niesamowicie nas to fascynowało i oczarowywało), że mieli "prostą" broń, którą posługiwali się naprawdę ze sprawnością ninja. Nie było potrzeba im dodatków. A w najnowszym filmie jest ich tyle, że nie wiadomo na czym zawiesić oko.
RK: Choć jest jedna rzecz, której jest więcej względem poprzedniej części, i uważam, że to akurat plus. To bohaterowie. Pojawiają się słynne postacie Caseya Jonesa oraz Kranga, a także dwa zabawne mutanty: Bebop i Rocksteady. I pomimo że tych postaci jest więcej, to uważam, że ta część jest bardziej poukładana względem pierwszej. Szkoda tylko, że niezbyt przekonujący są aktorzy. Brian Tee, grający Shreddera, jest bez wyrazu, nie dość ciekawy wydaje się też Stephen Amell jako Casey Jones.
DN: Ale chyba nie zaprzeczysz, że największą uwagę, nawet większą niż cztery zmutowane żółwie i szczur razem wzięte, przykuwa postać April, w którą raz kolejny wciela się ponętna Megan Fox. Ona nawet nie musi grać. Wystarczy, że wygląda - a wygląda w zasadzie tak samo jak w "Transformersach" - mizdrzy się i robi miny sugerujące, jaka jest twarda. Zauważ, że w obecnych blockbusterach wszystkie kobiecie bohaterki wyglądają dokładnie tak samo. Nawet w filmach przeznaczonych dla najmłodszych - jak ten. Zmienia się im tylko kolor włosów.
RK: Tak samo, czyli nienagannie. Zresztą widać, że Fox jest tu traktowana jako ekstra atrakcja, choćby w scenie, w której musiała wydobyć dane od chłopaka. Tu nie liczyło się to jak to zrobi, tylko to jak będzie przy tym wyglądać. Ale tak to już jest, że kino akcji od zawsze potrzebowało ładnych kobiet.
DN: Ale i to ma swoje plusy. Bo jak już nas nie wciąga fabuła, spektakularna akcja i same wojownicze żółwie, to przynajmniej można sobie popatrzeć na gibką i urodziwą aktorkę.
Portal resinet.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy i wypowiedzi zamieszczanych przez internautów. Osoby zamieszczające wypowiedzi naruszające prawo lub prawem chronione dobra osób trzecich mogą ponieść z tego tytułu odpowiedzialność karną lub cywilną.
Drogi użytkowniku! Trafiłeś na archiwalną wersję działu kinowego. Filmowe newsy, bieżący repertuar kin oraz filmotekę znajdziesz w nowej odsłonie serwisu.