Dominik Nykiel: "Zakładnika z Wall Street" obejrzałeś pierwszy i dzieląc się ze mną swoimi wrażeniami po seansie, wystawiłeś mu druzgocącą opinię. Włącznie z tym, że określiłeś go "najsłabszym filmem Jodie Foster". Tym samym idąc na ten film, miałem z tyłu głowy Twoje słowa, więc byłem już nastawiony na to, co zobaczę. Tymczasem okazuje się, że "Zakładnik..." nie jest taki zły, jak mi go przedstawiłeś...
Rafał Kaplita: Określenie „najsłabszy film Jodie Foster” nie jest znów takie druzgocące, w końcu słynna aktorka w roli reżysera wystąpiła raptem kilka razy. Nigdy nie udało jej się zrobić czegoś ponadprzeciętnego, choć całkiem nieźle wyszło jej moim zdaniem „Podwójne życie” z powracającym na ekrany ze skłonnym do depresji Gibsonem. Mimo to uważam, że tym razem zrobiła coś wyjątkowo… niedorzecznego. Zanim to jednak umotywuję chętnie posłucham Twoich argumentów.
DN: Rzecz w tym, że chyba zupełnie inaczej patrzymy na ten film. Dla mnie przede wszystkim liczy się temat, wokół którego "Zakładnik..." krąży. A jest nim telewizja i to, jak wielki i negatywny wpływ może ona mieć na jej odbiorców, czego przykładem jest bohater, który uwierzył, że warto zainwestować swoje pieniądze w akcje jednej z firm. Wystarczyło trochę uroku osobistego prowadzącego program, granego przez George'a Clooneya, trochę show w jego wydaniu, kilka wykresów i piękne opakowanie gotowe. Tyle że zawartość okazała się wydmuszką.
RK: Nawet nie wydmuszką, co kłamstwem. Tyle że to wszystko, o czym piszesz, jest tutaj tak naprawdę przyczynkiem do akcji i próby dreszczu, i dość szybko schodzi na zupełnie odległy plan. Ten film rzuca widzowi hasło „telewizja kłamie, uważaj!”, ale obchodzi się z nim w nienależyty sposób. Przecież to nie jest poważny film o tym, jak telewizja manipuluje ludźmi. To jest zabawa w terroryzm na żywo, przed kamerami, która na dodatek kompletnie się nie udaje.
DN: I o to właśnie w tym wszystkim dodatkowo chodzi. Nagle od manipulacji przechodzimy do niebezpiecznego reality show, które powstaje na naszych oczach i na naszych oczach jest reżyserowane przez Julię Roberts. Śmieszna i jednocześnie przerażająca jest sytuacja, gdy młodemu terroryście każe ona inaczej się ustawić, żeby było go lepiej widać a kadr był bardziej sugestywny. A on się do tego stosuje! Nieważne, że za chwilę wszyscy mogą wylecieć w powietrze. Ważne, że tworzy się wyjątkowy i trzymający w napięciu program.
RK: No, ale tym sposobem film popada w jakąś parodię, a dam się prawie za to pociąć, że wcale nie chce nią być. Robi wszystko, żeby zachować pozory dreszczowca, który w dodatku (tu już nie domniemanie) niesie za sobą wiele smutku, a nawet tragedii. Ten film jest na poważnie i dlatego jest dla mnie nieznośny. Przykład sceny ze przybliżeniem kamery. To brzmi jak dowcip, ale w rzeczywistości to wygląda jak nieudany dramat. Widz bierze to na serio. Bo tak to jest podane. Ale już pomijając to – głównym mankamentem są dla mnie postacie. George Clooney gra dziennikarza, który z wyrachowanego cwaniaka zmienia się momentalnie, jak za dotknięciem różdżki, w trakcie programu, w idealistę skłonnego poświęcić życie dla sprawy. Błagam. Idący w zaparte terrorysta ma momenty, w których sam nie jest pewien swoich decyzji, ma przestoje i zdaje się przestraszony. Błagam. No, po prostu wszystko się w pewnym momencie wywala. Zacytuję naszego wspólnego znajomego kinomaniaka: „Zaczęło się nawet interesująco, ale potem historia podryfowała w niedorzeczne rejony.” Wszyscy, z którymi rozmawiałem o tym filmie, mają podobne odczucia.
DN: Poza mną... Dlatego, że właśnie tak postrzegam telewizję z jej programami rozrywkowymi - jako groteskę, w której prowadzący dwoją się i troją, żeby zabawić publiczność, robiąc przy tym z siebie głupków. I tak popatrzyłem na bohatera, w którego wcielił się Clooney. Przed seansem powiedziałeś mi, że on w ogóle nie pasuje do tej roli. I z taką myślą przez połowę seansu siedziałem i patrzyłem na niego. Ale im dalej, tym coraz bardziej mi się ta Twoja opinia rozmywała. Bo na początku jest cwaniaczkiem i dupkiem, który - jak mówi bohaterka Roberts - myśli tylko członkiem. Nagle do studia wpada młody terrorysta, a ten zachowuje się jak przerażone dziecko - żenujące. Chwilę później znowu zachowuje się inaczej. I Ty w tym momencie odebrałeś to zagranie jako idealizm, a ja jako próbę uczynienia z dramatu wielkiego show, o którym wspomniałem, a z siebie bohatera tego show, który rozbroi terrorystę. Wszedł w rolę, bo poczuł sławę, notowania, a nie idealizm. Co potwierdza nawet to, że sprytna próba przekucia straty pieniędzy na zysk nie udaje się. Bo to tylko sztuczny telewizyjny spektakl, w który nie wierzy sam prowadzący. Ale to ciągle obraz telewizji rozrywkowej. Natomiast zachowanie młodego terrorysty wcale mnie nie dziwi. Chłopak wpadł do studia z bombą domowej produkcji, bo winił bohatera Clooneya za stratę pieniędzy. W ogóle tego nie przemyślał, nie zaplanował, działał impulsywnie i liczył na to, że jakoś to będzie. I od najbliższej osoby dowiedział się kim tak naprawdę jest. I to jest ten kolejny moment w filmie, w którym myślimy sobie, że będzie tak, a okazuje się, że jest inaczej.
RK: Ale, ale… Tego bohatera widać w dwóch rolach. Pierwszej, kiedy jeszcze nie zdążył wejść na antenę. Widzimy wtedy jego prywatne oblicze. Oblicze gościa, który ma na wszystko, brzydko mówiąc, wywalone. Potem widzimy go w roli gościa, który dobrowolnie zakłada ładunki wybuchowe na swoje plecy i prawie że sam przystawia sobie lufę do głowy, żeby dowieść niesprawiedliwości. Och, jakie to heroiczne. Tym bardziej, że notowania, o których wspominasz, już go nie interesowały, bo przecież na samym początku zostaje powiedziane, że przechodzi na emeryturę i to prawdopodobnie jego ostatni program. Jedyne więc co mogło go motywować, to to, że uświadomił sobie, że przez tyle lat był wykorzystywany i okłamywany. Och, jakież to znów uderzające; 40 lat w telewizji i nie przyszło mu nawet do głowy, że telewizja może manipulować. Jeśli my to widzimy, to jak on mógł tego nie widzieć? A taki cwany się wydawał. I tak samo jest z terrorystą, albo inaczej – z tym, co się w związku z nim w filmie dzieje. Sam przyznajesz – nieprzygotowany i zdenerwowany chłopak, który co jakiś czas nawet nie wie, co ma robić, a w niektórych momentach wręcz odwraca się bezbronny od całej sytuacji, jest tutaj od początku do końca nietykalny. Nikt, dosłownie nikt ze służb specjalnych nie jest w stanie sobie z nim poradzić w sytuacji, kiedy on sam ze sobą sobie nie radzi. Niesłychane! I ten snajper na rusztowaniu… Przecież on chodził po tym rusztowaniu przez pół filmu i nie zdążył nawet wycelować.
DN: Ale rzecz szła o to, że gdyby ten snajper "ściągnął" terrorystę, to ten upadając, zwolniłby włącznik detonatora i wszystko wyleciałoby w powietrze. Dla mnie więc ta sytuacja wcale nie jest niedorzeczna. Natomiast wracając do Clooneya, i znowu, jak dla mnie, to on poczuł, że może stać się wielką gwiazdą - wykorzystał moment, a przy okazji chciał uderzyć w morale innych, a przede wszystkim morale właściciela firmy, która w jednym momencie straciła górę pieniędzy, które tak naprawdę należały do zwykłych ludzi. Szczególnie takich, którzy w tej inwestycji utopili swoje oszczędności. Oczywiście nie chodzi mi też o to, że bohater Clooneya chciał się sam wysadzić dla uzyskania oglądalności. On inteligentnie i cynicznie chciał tylko wykorzystać sytuację. Ten ostatni raz przed wspominaną na początku emeryturą. A że wypada w tym wszystkim niewiarygodnie, to odbieram to jako potwierdzenie swojego pozerstwa i sztuczności. Przecież w pewnym momencie sam przyznaje się do tego, że w życiowej konfrontacji z młodym terrorystą - czyli kto, co ma lub nie ma - wypad blado...
RK: W tej materii chyba nie dojdziemy do ugody. Zupełnie inaczej patrzymy na tę historię, zupełnie inaczej widzimy też motywy bohaterów. Ty patrzysz na snajpera i widzisz jego niemoc, ja na niego patrzę i widzę, że z tak bliskiej odległości to mógłby z łatwością dziecka i precyzją zegarmistrza odstrzelić temu chłopaczkowi całą rękę, a ten nawet nie zorientowałby się, co się dzieje. Podsumuję więc, że jako thriller rozrywkowy, ten film się według mnie nie broni. To, co, choć minimalnie, dla mnie wartościowe, to wątek, którego nie poruszyliśmy. Otóż oryginalny tytuł tego filmu, czyli „Money Monster” odnosi się do programu, który prowadzi , ale i do pieniędzy. Film słusznie zauważa, że pieniądze, którymi dziś operujemy, są w jakimś stopniu wirtualne. Weźmy taką naszą wypłatę. Dostajemy przelew. Potem my przelewamy określone kwoty za rachunki, potem płacimy kartą i rzeczywistych banknotów w portfelu często nie mamy. I tak samo jest z naszymi oszczędnościami. One gdzieś tam są, ale nie leżą w miejscu, na kupce w jakimś sejfie. One są w ruchu. Bank naszymi pieniędzmi w jakiś sposób operuje i zarabia. Film zaznacza, i to mu trzeba oddać, że tak naprawdę często nie wiemy, co dzieje się z naszymi pieniędzmi, chyba że, w tradycyjny sposób, trzymamy je pod poduszką.
DN: To już pokazywał - zdecydowanie dużo lepiej, chociaż i w tej kwestii chyba nadal mamy odmienne zdania, bo rozmawialiśmy kiedyś o filmie - "Big Short". Zresztą "Zakładnik...", przyznaję, nie jest jakimś oryginalnym filmem, ale - i znowu jak dla mnie - jest sprawnym thrillerem, bo te mankamenty, o których wspominasz, nie raziły mnie tak bardzo w trakcie seansu. Gdzieś przeczytałem nawet, że Foster swoim filmem, tematem, który ten porusza, próbuje wyważyć już otwarte drzwi. Nie mniej, nawet jeśli większość utyskuje na fabułę "Zakładnika..." i potwierdza Twoje odczucia, to ja i tak pozostanę przy swoim.
RK: A ja wyrażę ostateczne niezadowolenie, choćby w ramach protestu. Otóż, kiedyś w kinie przywiązywano dużą wagę do sensu. Nawet jeśli oglądałeś niewyobrażalny film akcji i nawet jeśli sceny były naciągane dla osiągnięcia wizualnego efektu, to jednak ważna była logika zdarzeń i motywacja bohaterów. Dziś coraz częściej przychodzi mi oglądać sprawne wizualnie kino z wielkim budżetem, które wywala się na fabule. I nie machnę na to ręką, mówiąc, że przecież ostatecznie się nie nudziłem, ponieważ jestem w stanie duszkiem wymienić przynajmniej tuzin wielokrotnie lepszych filmów, w których bohaterem był zakładnik lub porywacz. Zakładam zresztą, że Ty też.
DN: Jak najbardziej. Dlatego daleko "Zakładnikowi..." chociażby do "Negocjatora" z 1998 roku, z Samuelem L. Jacksonem i Kevinem Spacey - jednego z moich ulubionych filmów. Natomiast do filmu Foster podchodzę z dużą życzliwością i pobłażliwością, ponieważ jest to jedyny film, który w ostatnim czasie sprawił mi w kinie jako taką przyjemność. Dlatego jestem w stanie na potrzeby własnego zadowolenia i tej dyskusji powiedzieć, że nie jest tak źle, jak mówi niby ta większość.
Portal resinet.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy i wypowiedzi zamieszczanych przez internautów. Osoby zamieszczające wypowiedzi naruszające prawo lub prawem chronione dobra osób trzecich mogą ponieść z tego tytułu odpowiedzialność karną lub cywilną.
Drogi użytkowniku! Trafiłeś na archiwalną wersję działu kinowego. Filmowe newsy, bieżący repertuar kin oraz filmotekę znajdziesz w nowej odsłonie serwisu.