Już po raz piąty mieliśmy okazję obejrzeć (w dniach 2-8 stycznia 2015 r.) w Wojewódzkim Domu Kultury w Rzeszowie filmy w ramach T-Mobile Nowe Horyzonty Tournée. Tak naprawdę była to już 14. objazdowa edycja Nowych Horyzontów (składało się na nią siedem filmów), ale dla niektórych być może pierwsza. I być może (oby) też nie ostatnia. Być może, ponieważ kino nowohoryzontowe, to kino w dużej mierze specyficzne, trudne, wymagające, a czasem – dla niektórych - nawet ciężko- lub niestrawne. To filmy, po których nawet czasem boli głowa, które czasem też powodują dezorientację i całkowity mętlik w głowie. Ale to jednocześnie filmy (nie wszystkie, ale na pewno większość z prezentowanych), które zapadają głęboko w pamięć i myśli się o nich jeszcze na długo po obejrzeniu. Z założenia to kino, które ma odkrywać nowe horyzonty i poszerzać je, a także przekraczać granice (zdarza się, że przekracza granice, ale dobrego smaku i/lub naszej wytrzymałości). Czy tak jest, czy nie, to już kwestia bardzo indywidualna, bardzo subiektywna, leżąca w gestii każdego widza, w jego odczuciach i tym, z jakim kinem do tej pory miał do czynienia. Na pewno obcowania z produkcjami nowohoryzontowymi trzeba się nauczyć. O ile tego naprawdę się chce. Natomiast, by poczuć i móc wypowiadać się na temat kina spod bandery NH, należy obejrzeć przynajmniej kilka filmów. W dodatku warto posmakować Nowych Horyzontów, chociażby tylko po to, by zobaczyć i uświadomić sobie, jak w zdecydowanej większości są to inne produkcje od tych prezentowanych w multipleksach, kinach studyjnych, czy nawet DKF-ach. I zdecydowanie nie jest kino dla każdego.
Jeden z klubowiczów podczas dekaefowskiej dyskusji po „Zjeździe absolwentów” (film był grany jako pokaz specjalny w ramach DKF „KLAPS”) powiedział o filmach z nurtu nowohoryzontowego tak: „Kino zaczyna się, gdy jest jakaś opowieść, jakaś >>story<<. Filmy Nowych Horyzontów są dobrze zrealizowane, ale brakuje im >>story<<”. Owszem, można i są przypadki, że trzeba się z tym zgodzić. Ale na pewno nie w odniesieniu do każdego filmu, bo te są bardzo różne – pod każdym względem. Dowodem na to jest chociażby ta 14. edycja.
Jaki jest mój osobisty stosunek do Nowych Horyzontów? Przede wszystkim cieszę się, że Rzeszów znajduje się na ich trasie, bo dzięki temu w naszym mieście jest większa filmowa różnorodność. Co się zaś tyczy samych filmów, to na pewno są dla mnie intelektualnym wyzwaniem, a bywa także, że i sprawdzianem na wytrzymałość lub cierpliwość. Jednak za każdym razem czekam na kolejną edycję. A tę porównałbym u siebie do ciekawości, jaką wywołuje u większości przechodniów drogowy wypadek – trudno przejść obok, żeby chociaż na chwilę nie zatrzymać się i nie popatrzeć. Jest więc w tym trochę takiej „chorej” ciekawości. Stąd zarówno w jednym, jak i w drugim przypadku patrzenie przez dłuższy czas może zaszkodzić. Z tym że z patrzenia na ludzki dramat nic nie wynika, a z obcowania nawet z najdziwniejszym/najtrudniejszym/najgłupszym filmem zawsze coś wynika. Szczególnie gdy potrafimy sobie zadać dwa podstawowe pytania. Pierwsze: O co chodziło twórcy danego filmu? I drugie: Po co w ogóle powstał ten czy inny film? One za każdym razem zmuszają do myślenia. Dlatego gdy u nas (za każdym razem w WDK-u) pojawiają się Nowe Horyzonty, nieważne jest, co wtedy robię i jak bardzo jestem zajęty, zawsze znajdę czas, żeby przystanąć, by popatrzeć na te „pokręcone” produkcje z całego świata.
Obejrzałem więc siedem różnych filmów. Wynikiem tego jest mój subiektywny ranking 14. edycji T-Mobile Nowe Horyzonty Tournée, który przedstawiam poniżej.
Miejsce 1
„Biały Bóg”
Najlepszy (nie tylko moim zdaniem) film tej objazdowej edycji Nowych Horyzontów. Jak to napisał o „Białym Bogu” kolega Łukasz Baran na fecebooku DKF „KLAPS”: „>>Lassie wróć<< XXI wieku. Wyrazisty psi bohater prowadzi nas przez swoją dwugodzinną historię, która okazuje się zgrabnie zrealizowaną, bez udziwnień i w miarę rozwoju akcji zmieniającą swoją konwencję: od kina familijnego, obyczajowego, poprzez sensację, thriller czy nawet elementy będące cytatami z Hitchcocka, po kino wręcz wojenne [a także horror – przyp. D.N.]. No, może sam finał taki nie do końca przekonujący…, ale jakoś to się musiało skończyć. I jak to zgrabnie podsumował pewien pan wychodząc z sali: >>Muzyka łagodzi obyczaje<<”.
fot. Materiały prasowe NHT
„Białego Boga”, reprezentującego Węgry, można oglądać na dwóch poziomach: dosłownym – jako filmową opowieść – tak bardzo ogólnikowo – o tym, że nie tylko ludzie, ale również i psy są pamiętliwe, a krzywdy im wyrządzone mogą się na nas zemścić, oraz jako metaforę – czyli krytykę skrajnej prawicy i rosnącej w społeczeństwie skrajnej eksterminacji, o czym mówi sam reżyser w wywiadach. Myślę, że przeciętny widz, który najczęściej nie czyta nic o filmie przed jego obejrzeniem, podejdzie do niego jednak dosłownie, bo nie będzie świadomy ukrytej w niej konkretnej metafory. A ten sam w sobie robi piorunujące wrażenie (szczególnie sekwencja otwierająca – przedstawiona na plakacie - która pojawia się również pod koniec; a także pozostałe sekwencje zbiorowe z psami). Stronę wizualną i fabularną, która wraz z rozwojem akcji staje się coraz mroczniejsza, podkreśla monumentalna, mocna i dynamiczna muzyka. Całość wbija w fotel i wyzwala porządną dawkę emocji (chociaż w scenariuszu pojawiają się nielogiczności). To już nie jest spokojna historyjka o psie, który jeździł koleją. „Biały Bóg” to niesamowicie intensywne i krwiste kino. Taki rasowy pieski thriller, któremu zaproponowałbym alternatywny tytuł: „Mężczyźni, którzy nienawidzą psów”. Tak czy inaczej, to pozycja dla widzów o mocnych nerwach, którzy po jej obejrzeniu dwa razy pomyślą, zanim podniosą rękę czy nawet głos na swojego pupila. Bo nuż mogłoby się to skończyć krwawą jatką.
Miejsce 2
„Mały Quinquin”
Kolejny film (po m.in. „Hadewijch”, „Poza szatanem” i „Camille Claudel, 1915”) Bruno Dumonta, francuskiego reżysera, który jest stałym bywalcem Nowych Horyzontów i ich tournée. Tym razem Dumont nakręcił pierwszą w swoim dorobku komedię. I trzeba mu oddać, że poczucie humoru ma – absurdalne i groteskowe, ale ma. Akcję „Małego Quinquina” umieścił w małej nadmorskiej wiosce, w której trup do samego końca ściele się gęsto (chociaż tego nie widzimy). Ofiarami padają nie tylko ludzie, ale również krowy. Sprawą zajmuje się dwóch policjantów (młody i stary - mentor), którym daleko do policjantów z Miami czy Starsky’ego i Hutcha. Natomiast ich działaniom przygląda się małoletni Quinquin (miejscowy rozrabiaka i miłośnik petard o krzywym nosie i krzywym wyrazie twarzy) wraz ze swoimi kolegami. Ten film sprawia wrażenie, jakby powstał po to, by zaprzeczyć wszelkim regułom rządzącym kinem z wątkiem kryminalnym. Bo akcja toczy się ślimaczo, scenom brakuje puenty, a napięcia w tej historii jest tyle, co w turnieju szachowym. A jednak te 197 minut filmu (przewidzianego jako miniserial) ani trochę nie boli. Ba! Chichraliśmy się w zasadzie przez cały seans. Najbardziej w czasie sceny pokazującej mszę pogrzebową, która sama w sobie jest mistrzostwem absurdu. W ogóle komizm w „Małym Quinquinie” opiera się głównie na zachowaniach bohaterów, których nie ma sensu tłumaczyć. Całość zaś stanowi galerię skontrastowanych, dziwnych i strojących głupawe mini postaci (gdzie Dumont znalazł takich „twarzowców”?), które z miejsca zdobywają sympatię widza. Dlatego też nie sposób nie polubić tego filmu i wszystkich jego bohaterów-dziwaków. Szczególnie, że to taka komedia inna niż wszystkie. I jednocześnie perełka, która daje wytchnienie od pozostałych nowohoryzontowych propozycji. Nawet jeśli „diabeł czai się wszędzie”, a bohaterowie tkwią po same uszy w „jądrze zła”.
fot. Materiały prasowe NHT
Miejsce 3
„Zjazd absolwentów”
Film w filmie. Film eksperyment. Film terapia. Film katharsis. Film na zasadzie: „co by było, gdyby…”. Ale nie – jak podają we fragmencie recenzji zamieszczonej w broszurach repertuarowych Nowych Horyzontów – dokument i raczej też nie performance. Chociaż nad tym ostatnim, to można jeszcze dyskutować. W każdym razie to intrygujące rozliczenie ze szkolnymi traumami w wykonaniu szwedzkiej artystki (?), realizatorki i prowokatorki. Okazją ku temu staje się właśnie tytułowy zjazd absolwentów, który ma miejsce dwadzieścia lat od ukończenia szkoły. I jak się okazuje w przypadku tego projektu (bo takie określenie często pada w trakcie seansu), to nie czas leczy rany, lecz bezpośrednia konfrontacja i wygarnięcie w końcu wszystkim, co leży pokrzywdzonej/ofierze (?) na sercu lub wątrobie. W każdym razie „Zjazd absolwentów” pokazuje problem szukania swojej wartości u innych, naświetla, jak inna jest nasza wrażliwość i sposób przeżywania różnych kwestii; jak inny jest sposób patrzenia na świat i postrzegania drugiego człowieka; porusza naturalną kwestię hierarchii w danej grupie i zaznacza, jak ta hierarchia może wpływać na poszczególne jej osoby. Jednak trzeba zaznaczyć, że to wszystko jest przedstawione w sposób wyostrzony. Ale czy uczciwy? Bo najmocniej uderza w „Zjeździe absolwentów” brak samokrytycyzmu i brak szukania winy w sobie. W końcu najprościej jest powiedzieć (i to już na samym początku), że winni są oczywiście nauczyciele i rodzice… W każdym razie, jak napisała jedna pani na profilu DKF „KLAPS”: „Film daje duże pole do dyskusji, gdy masowo kolekcjonuje się ,,polubienia".
fot. Materiały prasowe NHT
Miejsce 4
„Biały cień”
Aby lepiej zrozumieć, o co chodzi w tej filmowej propozycji z Tanzanii, warto poczytać coś o albinosach (i bielactwie – czyli chorobie, która w tym rejonie świata występuje dziesięć razy częściej niż w innych rejonach) albo obejrzeć jeden z odcinków (pt. „Ludzie duchy” - odc.6, sezon 6) programu Martyny Wojciechowskiej „Kobieta na krańcu świata”. Ale i bez tego można poczuć klimat (podsycany muzyką, która powoduje przechodzenie ciarek po plecach) filmu „Biały cień”, który balansuje na granicy fabuły i dokumentu. Bo to rzecz – bardzo ogólnie – o albinosach – ich niedoli z tego, że są inni; to rzecz o szamanach, demonach, przesądach i wierzeniach wynikających z tego, że narządy i poszczególne części ciała osób cierpiących na bielactwo przynoszą bogactwo i szczęście. Kontrast dnia i nocy, które w filmie ciągle po sobie następują, wsi i miasta, pomiędzy którymi – w kwestii przeżycia - ostatecznie nie widać różnicy, chaotyczność i ciemność kadrów (ujęcia z ręki), duże i częste zbliżenia twarzy bardzo naturalnie grających aktorów-bohaterów, przemoc oraz ciągły strach i poczucie zagrożenia i osaczenia (albinosi są jak zwierzyna łowna, na którą polują myśliwi) sprawiają, że „Biały cień” (w oryginale „White Shadow”) to niełatwe wizualne i emocjonalne doświadczenie. Jednak warto mu się poddać. Chociażby już tylko po to, by poszerzyć swoje horyzonty.
fot. Materiały prasowe NHT
Miejsce 5
„Pod ochroną”
To jeden z tych „normalniejszych” filmów w tej edycji tournée Nowych Horyzontów. A tym samym najmniej nowohoryzontowy. Argentyńskie „Pod ochroną” jest historią przemocy w rodzinie (ale też o tym, jak trudno jest tak po prostu odejść), ale bez „udziwniania”, bez filmowego eksperymentowania i bez uciekania się do pokazywania scen tejże przemocy, co jest dużym plusem filmu. Chociaż temat ważny i poważny, a film dobrze zrealizowany, to opowieść o matce, która ciągle ucieka z dzieckiem przed mężem nie panującym nad swoimi emocjami, pozostawia niedosyt. Przede wszystkim reżyserowi i jednocześnie jednemu ze scenarzystów (a jest ich w sumie dwóch) zabrakło pomysłu, jak wypełnić temat przemawiającą do widza filmową treścią, która raz, że wywołałaby emocje i spowodowałaby przejęcie się losem bohaterów, a dwa, że chciałoby się myśleć o tym filmie jeszcze długo po jego obejrzeniu. Bo jedynie lekkie zarysowanie problemu widzianego oczami dziecka, które szybko musiało dorosnąć, by podjąć decyzję, której nie powinno podejmować, to dla mnie za mało. Tym bardziej, jak na (nie)nowohoryzontowy film.
fot. Materiały prasowe NHT
Miejsce 6
„Dystans”
Każdy po obejrzeniu tego hiszpańskiego filmu zapamięta z niego coś innego. Jednym utkwi w pamięci przede wszystkim trzech porozumiewających się ze sobą telepatycznie karłów (zresztą wszyscy tutaj bohaterowie tak się komunikują), którzy w zachowaniu przypominają albo Pingwiny z Madagaskaru, albo nawet Drużynę Pierścienia, a którzy to mają wielką misję do wypełnienia (ukraść Dystans – czymkolwiek on jest); drugim w myślach pozostanie artysta zamknięty w magazynie koło elektrowni, dymiący i mówiący kubełek zakochany w kozie, strażnik przechodzący mutację, lewitujący pakunek, tablica lub kartka z wzorami matematycznymi, czy pocieranie uszu i genitaliów, by nawiązać kontakt z innymi; a jeszcze innym utkwi w głowie stary wartburg i stare łady, przyczepy kempingowe, kaseta, której w aucie słuchał jeden z karłów, czy też czerwone szpilki… Dlatego jeśli chce się zasiąść do oglądania tego filmu, to naprawdę trzeba mieć dużo cierpliwości, wyrozumiałości, a także duże pokłady poczucia humoru (bo absurd poganiany jest tutaj absurdem, a surrealizm surrealizmem). A już na pewno trzeba do niego nabrać dużo tytułowego dystansu. Co i tak ostatecznie nie daje gwarancji, że każdy będzie w stanie zdzierżyć to przedziwne science fiction ze starą elektrownią w tle.
fot. Materiały prasowe NHT
Miejsce 7
„Żona policjanta”
To trzygodzinna propozycja z Niemiec rozpisana na trzy osoby i hermetycznie zamknięta w świecie tych trzech osób. Rozciągnięta do granic możliwości. W dodatku pełna niepotrzebnych scen (często bardzo krótkich) podpisanych ponumerowanymi rozdziałami (jest ich aż 60!), które – jakby jeszcze tego było mało – mają oznaczony swój początek i koniec. Wszystko po to, aby opowiedzieć o pewnym młodym małżeństwie z kilkuletnim dzieckiem, w którego życie wkrada się przemoc. Niby na pierwszy rzut oka wszystko wydaje się być piękne i cacy (przynajmniej przez pierwsze 45 minut), są śmiechy, wspólne spędzanie czasu, czas leniwie (a dla nas nudno) płynie, a jednak z mężulkiem jest coś nie tak. Ze stanu znużenia i pozycji osuwającej się w kinowym fotelu (do tego pojawiają się głośne westchnięcia – zasłyszane przez niżej podpisanego), raz na jakiś czas, wyrywają widza niczym impulsy elektryczne płynące z mózgu krótkie sceny przemocy. I tak powoli przemoc fizyczna i psychiczna narasta (tylko nie wiadomo, co jest jej przyczyną - niezaspokojone pożądanie seksualne męża?), zaś z sympatycznej, naturalnej i ładnej żony policjanta robi się posiniaczony i śmierdzący wrak człowieka, który uzależniony jest od swojego męża stręczyciela. No cóż. Po trzygodzinnym znęcaniu się reżysera swoją wydmuszką na widzach (niektórzy nie dotrwali do końca), jest już nam wszystko jedno, toteż pozostaje sobie radośnie pośpiewać, co robili od czasu do czasu bohaterowie w filmie. Jak to ujął Kurt Vonnegut: „Zdarza się”.
fot. Materiały prasowe NHT