Przyznam, że nigdy nie byłem jakimś szczególnych fanem Beatlesów. Niektóre z ich utworów lubię bardziej, inne mniej, a jeszcze koło innych przechodzę całkowicie obojętnie. Doceniam jednak kunszt muzyczny czwórki z Liverpoolu, doceniam też ich wkład w świat muzyki (również ten indywidualny, który po latach wnieśli jako soliści). Myślę, że jestem w stanie nawet zrozumieć ich fenomen. Dlatego doceniam również fakt, że jedno z rzeszowskich kin zdecydowało się pokazać ten w jakimś stopniu wyjątkowy czarno-biały klasyk z udziałem Johna Lennona, Paula McCartneya, George’a Harrisona i Ringo Starra.
I właśnie z tym „klasykiem” mam pewien problem. Wielu ludzi mówi o tym filmie jako o filmie kultowym. To też w jakimś stopniu rozumiem. Nie często się bowiem zdarza, że powstaje film fabularny o muzykach, w dodatku z ich osobistym udziałem. Okazja do zobaczenia, jak wygląda zwykły dzień czterech gwiazd, na widok których dziewczyny rwą sobie włosy z głowy, piszczą i wpadają w istną histerię, wydaje się być dość ciekawą propozycją. I w jakimś stopniu tak właśnie jest, ponieważ ten film jest trochę zwariowany, trochę „niefabularny”, miejscami jakby zupełnie improwizowany, bądź , jak kto woli, naturalny i swobodny w formie. Są w nim momenty, które się po prostu podobają, porywają (to szczególnie te, w których pojawia się muzyka Beatlesów), również śmieszą. Ładnie wyeksponowany jest tu też dystans Beatlesów do świata, który ich otacza. Szczególnie bawią paranoiczne zachowania fanów albo głupie pytania dziennikarzy (bodaj do Starra: „Jakby Pan nazwał ten rodzaj kołnierza?”. W odpowiedzi: „Kołnierz?”).
Wracając jednak do tego „klasyka”, nie wiem, czy tym mianem można określić film - jakby to powiedzieć – chałturniczy. Ten film to momenty. Czasem da się go oglądać, a czasem nie starcza na niego sił. Brakuje mu spójności. Przypomina spontaniczną historyjkę nakręcona bez większego zastanowienia. Może miał taki być: trochę szalony i nieprzewidywalny jak dzień Beatlesów. Któż to wie.
„A hard day’s night” jest dla mnie bardziej ciekawostką na temat Beatlesów. Filmem, w którym cieszy nas sam fakt zobaczenia na ekranie swojego idola. Wiem, bo sam tak mam z innymi postaciami. Prawdopodobnie więc, gdybym zamiast Beatlesów mógł zobaczyć roztargnionego Boba Dylana albo pracowitego Neila Younga, to przypuszczalnie sam jego widok, siedzącego na pniu drzewa, ze słomką w ustach i długopisem w ręku, sprawiłby, że nie mógłbym oderwać oczu od ekranu zainteresowany tym, w jakich okolicznościach mój mistrz pisze tak wspaniałe teksty. Young mógłby tak siedzieć półtorej godziny i nic nie robić, a ja napisałbym Państwu, że jestem zachwycony. Być może. Jednak nie w przypadku historii o, prawdopodobnie, najważniejszym zespole wszech czasów. I wierzę, że chodzi tu o coś więcej niż ich muzykę, jej lubienie, bądź nie.
Rafał Kaplita
P.S. Tekst tytułowej piosenki jest jednak super. Kto pamięta?
It's been a hard day's night
And I've been working like a dog
It's been a hard day's night
I should be sleeping like a log
But when I get home to you
I find the things that you do
Will make me feel alright.