Niesamowite jest to, że reżyser, który zrobił takie nieśmiertelne przeboje jak „Vabank”, „Kingsajz” czy „Seksmisję”, popełnia taki filmowy pustostan jak „AmbaSSada”. Kuriozum, anomalia i paradoks w jednym. I zapewne nie uwierzy w te słowa ten, kto – niestety – sam nie zobaczy. A wtedy zacznie oczy i uszy przecierać i zastanawiać się jak piszący te słowa, czy u Machulskiego-twórcy pomysłowego oraz wyrazistego rozwija się filmowa demencja, czy też jest coś jeszcze innego, ale równie niepokojącego.
„AmbaSSada” to twór całkowicie niedopracowany – na wszystkich płaszczyznach: pomysłu, scenariusza, reżyserii, aktorstwa i realizacji. I to wszystko razem wzięte sprawia, że seans aż boli (a ból jest wynikiem rozczarowania, zaskoczenia i szoku, chociaż sam zwiastun filmu już na to przygotowywał) i niewiele brakuje, aby stał się śmiertelną dawką nudy, ponieważ "AmbaSSada" jest bardziej drewniana niż Pinokio zanim stał się prawdziwym chłopcem. Pomysł na "AmbaSSadę" mógłby stać się prawdziwym filmem, gdyby Machulski porządnie nad nim popracował. Wtedy uniknąłby końcowego efektu, jakim jest wrażenie, że mamy do czynienia z filmowym ćwiczeniem niewprawionego reżysera, a nie z produkcją uznanego i ciągle cenionego twórcy. A tak skończyło się na odgrzewaniu starego kotleta ("Ile waży koń trojański" – w tym filmie Machulski też nas przenosił w czasie) a przede wszystkim na zamówieniu tego samego, co pan obok ("O północy w Paryżu" Woody’ego Allena – do tego filmu najbardziej nawiązuje Machulski) bez wcześniejszego zapoznania się, jak i z czym to coś się je. Zresztą filmowych cytatów i autocytatów jest tutaj co niemiara. Nie przytaczam ich więcej, by osoby, które będą próbowały przetrwać seans, mogły zająć się chociażby ich wyłapywaniem.
Nie pomogło nawet obsadzenie wszechobecnego już, co na dłuższą metę dobre nie jest, Roberta Więckiewicza (skądinąd świetnego aktora, który lada moment stanie się aktorem wcielającym się etatowo w znanych – żeby nie powiedzieć „wielkich” – ludzi, i to bez większej charakteryzacji!) oraz Adama „Nergala” Darskiego – speca od artystycznego niszczenia Biblii. W przypadku tego pierwszego reżyser każe nam śmiać się chociażby z głośnego i gwałtownego wypróżnienia jego bohatera. Natomiast w przypadku tego drugiego to nie ma się z już z czego śmiać. Bo Darski ma tu tylko poważnie i groźnie wyglądać.
Żeby nie wiało aż takim negatywizmem, napiszę, że najjaśniejszą stroną „AmbaSSady” (taką ponad półtoragodzinną akcją reanimacyjną; taką strzykawką z adrenaliną w serce) jest Magdalena Grąziowska. Patrząc na nią i słuchając jej, jak próbuje radzić sobie z topornymi kwestiami, śni się nie tylko o Warszawie. I tylko dzięki niej i jej urokowi emanującemu z ekranu nie wyszedłem z kina przed pojawieniem się końcowej listy płac.
Podsumowując: Jak na film o przenoszeniu się w czasie (a to u Machulskiego dzieje się za sprawą windy) w "AmbaSSadzie" jest tyle magii i uroku, co składników odżywczych w fast foodzie. I z filmem twórcy „Killera” będzie jak z tego typu jedzeniem: wszyscy mają świadomość jego niezdrowości, ale i tak większość (s)konsumuje.