Jestem jednym z tych, który widział wszystkie filmy Ethana i Joela Coenów. Niektóre nawet po kilka razy. Bracia wspólnie reżyserują, wspólnie piszą scenariusze. Czasem jeden robi przy filmie więcej, a drugi mniej. Nie mniej przy każdym z ich filmów zawsze pojawiają się oba imiona. Filmy Coenów mają to do siebie, że nieustannie odnoszą się w swojej formie i treści do dotychczasowego dorobku kina. Bracia zapożyczają konwencje, dialogi, czasem nawet same ujęcia. Mnie, jako człowieka zafascynowanego historią kina, zawsze sprawiało niebywałą radość odnajdywanie w ich filmach tych wszystkich filmowych wycieczek w przeszłość. Zawsze. Jak dotąd.
W „Ave, Cezar!” Coenowie robią jednak coś, czego do tej pory nigdy nie próbowali. Owszem, nadal „bawią się” sprawdzonymi konwencjami, jednak jednocześnie FILM czynią głównym tematem i istotą swojej opowieści. Robią się więc w jakimś stopniu autotematyczni. Przenoszą tym samym widza w lata 50., kiedy wprost kwitł przemysł filmowy. Kino już na dobre przywitało się z dźwiękiem, a na ekranach królowały musicale, wielkie filmy historyczne i westerny – najlepiej jak największe i jak najbardziej efektowne, mające za cel konkurować z coraz mocniej rozwijającą się i lubianą przez widzów telewizją.
„Ave, Cezar!” nie stanowi jednak lekcji historii kina, lecz robi to, co ponad 60 lat temu czyniła „Deszczowa piosenka”; przenosi nas za kulisy przemysłu filmowego i z przymrużeniem oka obrazuje jego funkcjonowanie; to, jak się wtedy kręciło filmy, o czym rozmawiano na planie, o czym dyskutowano w biurach producentów. O ile jednak „Deszczowa piosenka” w zabawny, miejscami nawet karykaturalny sposób ukazywała transformację kina w związku z nadejściem dźwięku, o tyle „Ave, Cezar!” w jakimś stopniu demaskuje samo kino. Coenowie zdają się intensywnie podkreślać, że film to, po prostu, produkt, który sprawia, że podczas jego oglądania możemy się wzruszyć, pośmiać do rozpuku, przeżyć jakąś niezapomnianą przygodę; możemy go również zapamiętać na lata, albo, po prostu, o nim gorąco dyskutować. Żeby jednak tenże magiczny film powstał, potrzeba pracy wielu osób, wielu pieniędzy, często kłótni, problemów. Innymi słowy: masy przyziemnych rzeczy. Coenowie zdają się mówić poprzez swój film o dwóch sprawach. Po pierwsze, że filmy robią po prostu zwykli ludzie, co doskonale obrazuje scena ze Scarlett Johansson, która podczas kręcenia sceny do musicalu jest piękną, uśmiechającą się syrenką, by za chwilę, już poza planem, wyrazić jazgotliwym głosem niezadowolenie z uciskającego ją rybiego stroju kąpielowego. Oraz, po drugie, że w przemyśle filmowym liczą się przede wszystkim pieniądze, co z kolei podkreśla główny wątek filmu, czyli porwanie dla okupu jednego z aktorów przez grupę scenarzystów
Można więc powiedzieć, że Coenowie są jak ten powiedzeniowy zły ptak, co własne gniazdo kala, bo odzierają kino z magii, której w nim, my widzowie, często szukamy. Pokazują nam aktorów, którzy, wbrew swoim filmowym wizerunkom, są zadufanymi w sobie bogatymi gwiazdorami, scenarzystów, którym nie płaci się uczciwe za swoją robotę, a i cały zresztą system, jako skorumpowaną maszynkę do robienia pieniędzy, w której składzie nie brakuje samych „komuchów”. Nie mniej w pewnym momencie następuje otrzeźwiający policzek, który twórcy wymierzają samym sobie. Zdają się przypominać sobie i innym, że gdzieś pomiędzy tym wszystkim jest widz, dokładnie ten sam, bez którego to wszystko nie miałoby najmniejszego sensu i nawet, jeśli w grę zawsze wchodzą pieniądze, to warto jednak pracować w poczuciu wyższej wartości, bo właśnie na tym opiera się sztuka filmowa.
O ile jednak najnowszy film braci Coen zdaje się mieć w sobie sens i ostatecznie może być zrobiony w ważnym celu, o tyle jego forma przypomina mi trochę rozsypane puzzle, które pomimo kilku prób ich ułożenia nie stworzyły jednolitego obrazka. I o ile pojedyncze sceny są tutaj ciekawe, a miejscami nawet porywające (scena taneczna z udziałem Channinga Tatuma), o tyle nie mogę pozbyć się wrażenia, że całość jest trochę jak ta scena pod krzyżem na Golgocie, w której George Clooney, jako tytułowy Cezar, wygłasza chwytający za serce monolog, by w jego finale zapomnieć, co chciał w ogóle powiedzieć. A zapomniał kwestii najważniejszej.
Portal resinet.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy i wypowiedzi zamieszczanych przez internautów. Osoby zamieszczające wypowiedzi naruszające prawo lub prawem chronione dobra osób trzecich mogą ponieść z tego tytułu odpowiedzialność karną lub cywilną.
Drogi użytkowniku! Trafiłeś na archiwalną wersję działu kinowego. Filmowe newsy, bieżący repertuar kin oraz filmotekę znajdziesz w nowej odsłonie serwisu.