Recenzja: "Batman v Superman: Świt Sprawiedliwości"
Kiedy myślę o Batmanie, który mierzy się na ekranie z Supermanem, to na myśl przychodzą mi podobne, zazwyczaj miernej jakości „filmidła”, których celem było nic innego, jak (jedynie) skonfrontowanie ze sobą bohaterów z odrębnych, jak dotąd światów. „Freddy kontra Jason”, „Obcy kontra Predator” i parę innych. W jakim celu? Dla zwykłej frajdy oczywiście. Z jakim wynikiem? Z remisowym zazwyczaj, bo jak można skrzywdzić jednego bohatera względem drugiego? Tym bardziej, kiedy obaj są tak lubiani i tak sprawiedliwi.
I tym razem więc największą wartością filmu jest samo spotkanie i starcie się dwóch, prawdopodobnie najpopularniejszych, superbohaterów w historii komiksu. Ich pojedynek jest tutaj o tyle charakterystyczny, że Batman, to przecież nikt inny, jak człowiek w specjalnym kombinezonie, z odpowiednim arsenałem broni i tężyzną fizyczną. Superman natomiast posiada nadprzyrodzone moce i pochodzi nie z tego świata. Ich pojedynek, siłą rzeczy, zostaje tu przyrównany do starcia człowieka z bogiem. Z tego względu też jest, mimo wszystko, ciekawy. Oczywiście obaj panowie, czego raczej każdy się spodziewa, połączą w pewnym momencie siły w obliczu obcego niebezpieczeństwa i podadzą sobie dłonie na zgodę.
Moim prywatnym problemem w stosunku do „komiksowych” filmów ostatnich lat, jest ich niezmienna powtarzalność. Schemat opowiadań o superbohaterach został ostatnimi laty utrwalony do tego stopnia, że nawet gdybym nie wybrał się na ten film do kina, to byłbym go w stanie przewidzieć, a nawet opisać bez znacznego błędu. „Batman…” pod kątem fabularnym jest wątły jak łodyga młodej rośliny, więcej! Pomimo długiego czasu trwania jest bardzo skrótowy, nie rozwija i nie motywuje postaci, a jedynie wprowadza je z zaskoczenia. Wydaje się też miejscami podziurawiony. Jeśli w trakcie seansu człowiek dostaje kilka pytań - „dlaczego tak?” i odpowiada regularnie – „nie wiem”, to znaczy coś jest nie tak.
Domeną Zacka Snydera jest to, że lubi rozwlekać swoje filmy. Z wielkim uznaniem wspominam jego, jak dla mnie, najlepszy film „Watchmen. Strażnicy”, który w wersji oryginalnej trwał ponad 3 godziny. Tam Snyder podobnie kluczył, burzył chronologię czasową, uciekał od głównego wątku, stosując retrospekcje, czy sceny snu. W taki sposób jednak budował swoich superbohaterów, którzy, trochę jak tym razem, byli oderwani od społeczeństwa, niejako sami dla siebie, budzący w społeczeństwie sprzeciw i niechęć. Tu Snyder próbuje podobnych rozwiązań, jednak nie udaje mu się przekroczyć pułapu rozrywki dla nastolatków.
I kiedy sobie znów myślę o tym filmie, to orientuję się, że ta kategoria filmów powoli zaczyna zalewać ekrany współczesnych kin do tego stopnia, że ja już przestaję się orientować ile części „Supermana” ostatnio powstało, ile odcinków miała seria „X-men”, a także gubić się w bohaterach. Oto byli, bądź nadchodzą: Green Lantern, Deadpool, Aquamen, Ant-Men, Flash. A jeśli weźmiemy pod uwagę filmy, w których ci superbohaterowie będą łączyć swoje siły, bądź się ze sobą ścierać, to już w ogóle czuję się jakbym przez przypadek wpadł pod koła Batmobila. Zresztą, co tu dużo mówić. “Batman v Superman…” stanowi nic innego jak oficjalny krok Snydera w stronę “Ligi sprawiedliwych”, w której swoje siły znów połączą Batman, Superman, Wonder Woman; ci, którzy poznali się teraz i ci, którzy poznają się przy najbliższej okazji. Pierwsza część serii ma się ukazać już w przyszłym roku.
Portal resinet.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy i wypowiedzi zamieszczanych przez internautów. Osoby zamieszczające wypowiedzi naruszające prawo lub prawem chronione dobra osób trzecich mogą ponieść z tego tytułu odpowiedzialność karną lub cywilną.
Drogi użytkowniku! Trafiłeś na archiwalną wersję działu kinowego. Filmowe newsy, bieżący repertuar kin oraz filmotekę znajdziesz w nowej odsłonie serwisu.