Na filmy z Denzelem Washingtonem mogę chodzić w ciemno – jak było chociażby w tym przypadku. Bo wiem, że to, co zobaczę, będzie filmowym przeżyciem, które przyniesie ze sobą tak pożądaną satysfakcję z wizyty w kinie. Nawet jeśli fabularnie nie będzie to najlepsze, to aktorsko – na najwyższym poziomie. Dlatego, że Washington, jako aktor, ma w sobie to COŚ, co sprawia, że jedno spojrzenie na niego i jego grę aktorską (wspomaganą postawą i ciężkim, pewnym i prawdziwie męskim chodem, który aktor tak eksponuje w prawie każdym filmie), i nie sposób oderwać oczu. Co więcej, swoją osobą nadaje jakiejś niewytłumaczalnej głębi filmom, w których występuje. Dzięki temu zyskują one długą żywotność, a niektóre nawet nieśmiertelność, co też zauważa się dopiero wraz z kolejnym ich obejrzeniem.
Nie inaczej jest i pewnie będzie z „Bez litości” – drugim wspólnym filmem (pierwszym był „Dzień próby”) z reżyserem Antoine Fuqua, który wcześniej nakręcił „Olimp w ogniu”. Chociaż nie da się ukryć, że zaprezentowana tutaj rola jest naznaczona tymi poprzednimi (nazwałbym to już przyjemnym i oczekiwanym manieryzmem lub kalkowaniem), to jednak widać w niej siłę, pasję i wielką klasę. A nawet, powiedziałbym, że jest w niej inność i oryginalność.
Tym razem jednak Washington wciela się w zwykłego pracownika wielkopowierzchniowego sklepu z materiałami budowlanymi. Ma już swoje lata, więc młodsi pracownicy podśmiewają się z niego, jednak darzą go wielkim szacunkiem, bo to człowiek porządny, pracowity, rzetelny, pomocny, a nawet bardzo pedantyczny. Jednak niewiele o nim wiedzą. Podobnie i widz niewiele dowie się o bohaterze. Natomiast ze strzępów informacji, jakie uda się zebrać w ciągu tego nieco ponad dwugodzinnego filmu, możemy dostrzec, że to samotnik, który żyje bardzo skromnie; cierpi na bezsenność; dużo czyta (w filmie pojawiają się trzy nieprzypadkowe książki: „Stary człowiek i morze”, „Don Kichot” oraz „Niewidzialny człowiek” - w tej nieprzypadkowej kolejności), przesiadując w barze i popijając przyniesioną z domu herbatę. I wszystko pozostałoby codzienną rutyną a przeszłość nadal skrywaną tajemnicą w życiu bohatera, gdyby nie to, że nieletnia prostytutka, którą poznaje w barze i z którą się zaprzyjaźnia (w tej roli siedemnastoletnia Chloë Grace Moretz, którą ostatnio mogliśmy oglądać w „Zostań, jeśli kochasz”), zostaje dotkliwie pobita przez swojego rosyjskiego alfonsa i mafiosa w jednym. Wtedy Washington wkracza do akcji, okazując się maszynką do zabijania złych facetów. To z kolei, jak się nie trudno domyślić, uruchamia ciąg zdarzeń, skupiających uwagę widza do granic możliwości.
Oczywiście już z samych ulotek reklamowych można dowiedzieć się, kim był kiedyś bohater Washingtona, ale daruję sobie takie szczegóły, wierząc, że nie każdy czyta te ulotki i nie każdy chce wiedzieć wszystko, co dotyczy filmowej historii. Lepiej samemu czerpać satysfakcję ze zdobywania takiej wiedzy w trakcie seansu. W każdym razie skupiłem się na bohaterze, bo to on i jego motywy oraz metody działania są tutaj najciekawsze. I chociaż historia przedstawiona nie jest nowa, bo ileż już mieliśmy takich historii o samozwańczych mścicielach w imię sprawiedliwości, to jednak Fuqua w taki sposób podaje swoją opowieść, że ogląda się ją z oczami szeroko otwartymi. A chwilami nawet z obrzydzeniem, bo co wrażliwszych śpieszę poinformować, że sceny przemocy są mocne i dosadne. W ogóle widać, że reżyser bawi się tutaj stylistyką a momentami nawet różnymi kliszami. Może to odrobinę przeszkadzać, może też wywoływać mały uśmieszek pod nosem, że twórcę raz kolejny poniosło (np. scena wielkiego wybuchu i kroczący na jego tle ze spokojem bohater, któremu nie straszny jest żaden ogień, podmuch i opadający pył; czy też bijąca z ekranu wręcz nieśmiertelność i nieograniczoność bohatera, który w scenach poprzedzających wielką masakrę swoim wzrokiem przenika każdy najdrobniejszy detal u przeciwnika), ale wybaczenie mu takich szaleństw wyobraźni przychodzi natychmiastowo, bo jakże przyjemnie się na to wszystko patrzy.
Zresztą niesamowicie filmowy jest ten film i historia, którą przedstawia. Dodatkowo został podszyty wielką literaturą. Odczuwa się to już na samym wstępie, ponieważ „Bez litości” rozpoczyna się sentencją Marka Twaina: „Dwa najważniejsze dni w życiu człowieka: pierwszy to ten, w którym się urodził, a drugi to ten, w którym zrozumiał po co”. I w tym przeświadczeniu żyje i postępuje bohater Washingtona, o którym już tyle napisałem, a który nie tylko jest bardzo filmowy, ale również bardzo literacki, a nawet komiksowy. Dlatego tym bardziej nie ma co roztrząsać tutaj zasady realizmu i prawdopodobieństwa. Trzeba po prostu delektować się tym, co płynie z ekranu. A sprzyja temu dodatkowo intrygujący montaż oraz muzyka, która idealnie komponuje się z obrazem i wpada w ucho. Czegóż więc chcieć więcej?