Na kilka godzin przed obejrzeniem „Bez wstydu” – chcąc nie chcąc – od koleżanki z pracy, z którą ciągle rozmawiam o bieżącym repertuarze kinowym, usłyszałem coś takiego: „W tym filmie zebrano wszystko to, co najgorsze między najbliższymi sobie ludźmi”. To nie było jej (Anety) odczucie, bo ona „Bez wstydu” nie widziała (i nie chce zobaczyć), lecz jej dwudziestotrzyletniego syna, czyli człowieka już dojrzałego i świadomego swoich osądów. W dodatku opinia ta została dalej uzupełniona stwierdzeniem, że „nie rozumie on [Kuba, syn Anety] celu kręcenia takiego filmu i że wszystko jest w nim złe i skrzywione”. Pomyślałem sobie: No to mnie czeka seans… A na dokładkę jedna z moich siedemnastoletnich uczennic (celowo zaznaczam wiek autorów myśli) powiedziała (tego samego dnia), że ten film ją rozczarował i spodziewała się zupełnie czegoś innego. Uzbrojony w negatywne odczucia innych osób, i mając gdzieś w myślach przeczytaną dużo wcześniej niezbyt pochlebną recenzję „Bez wstydu”, wybrałem się na seans. Bo bardzo chciałem, bez żadnego wstydu, obejrzeć (w końcu) pierwszą produkcję Filipa Marczewskiego.
Teraz w pełni rozumiem, co miały na myśli te osoby, których wrażenia wyżej przytoczyłem. Jednocześnie, już w trakcie seansu, zrozumiałem, co w „Bez wstydu” jest nie tak i dlaczego wywołuje on rozdźwięk między oczekiwaniami widzów a tym, co w ostateczności sobą prezentuje.
Zacznę od tego, że reżyser i współscenarzysta próbuje na siłę zawrzeć w jednym filmie aż trzy tematy, które są tzw. tematami tabu, o których mówi się w Kinie mało albo wcale. Są nimi: miłość kazirodcza, istnienie Romów/Cyganów (jak kto woli) w polskim społeczeństwie oraz… nazizm. Połącznie tych trzech kwestii w jednym tytule zapewne miało wzmocnić jego efekt, jego oryginalność i wyjątkowość, co wszystko można ująć w jednym słowie – „kontrowersyjność”. W konsekwencji takiego działania, czyli takiego „3w1”, wspomniany zabieg tylko osłabił ostateczny efekt, ponieważ kiedy chce się złapać trzy sroki za ogon, to dwie muszą z założenia uciec, a ta jedna, która zostanie, niekoniecznie będzie tą najlepszą i najpiękniejszą. Już wyjaśniam, w czym rzecz. Zacznę może od końca.
Nazizm. Jego wyznawcą jest w tej historii Andrzej (Maciej Marczewski), chłopak Anki (Agnieszki Grochowskiej). Ten wątek jest w filmie najsłabszy i zupełnie niepotrzebny, jakby naprawdę doklejony na siłę, ponieważ nic do opowieści nie wnosi. Po obejrzeniu filmu nie wiemy, dlaczego ten człowiek ma takie a nie inne zapędy, skąd się to w ogóle u niego wzięło i czemu to ma służyć. Owszem, ma ambicje polityczne i gotów jest dla osiągnięcia pozycji na liście wyborczej „pożyczyć” swoją dziewczynę i jej ciało temu, który tę pozycję może mu zapewnić (a tak w ogóle to jest szanowanym i podziwianym młodym biznesmenem), ale… No właśnie. Co ma piernik do wiatraka. W dodatku o jego nazizmie informują widza trzy, może cztery „puste” sceny. Gdyby jednak ich nie było, wyszłoby na to samo. Dlatego ten wątek wywołuje dezorientację i zdecydowanie odgrywa rolę nieproszonego gościa. W ogóle wygląda to tak (w moim odczuciu), jakby reżyser był fanem trylogii „Millenium” Stiega Larssona, szczególnie pierwszej części, i jej filmowej adaptacji, i chciał coś z niej uszczknąć i wsadzić do swojego filmu. Niestety w tej historii ta kwestia – za przeproszeniem – pasuje jak świni siodło.
Romowie. Ciekawy to wątek i ciekawie pokazany. Wnosi jakiś powiew świeżości do polskiego kina i budzi skojarzenia z filami Kusturicy. Jednak i bez niego można było się spokojnie obejść. W pełni rozumiem, czemu on służył: temu, by piękna Cyganka o imieniu Irmina, która w szkole jest jedną z najlepszych uczennic i marzy o tym, żeby zostać lekarzem, mogła przepowiedzieć Tadkowi (Mateuszowi Kościukiewiczowi) jego przyszłość: „Umrzesz po to, by narodzić się na nowo” – bo tak brzmi ta przepowiednia, którą w pełni można zrozumieć dopiero w kontekście całego filmu. Zdaje sobie sprawę z tego, że trochę uprościłem wątek romski, szczególnie jego wymowę, ale po połączeniu wszystkich elementów „Bez wstydu”, ostatecznie takie właśnie myśli w pierwszej kolejności przychodzą mi do głowy. Bo przecież nie musiało być tu Cyganów. Mogła pojawić się inna dziewczyna, która marzyłaby o tym (jak Irmina), że Tadek kiedyś zostanie jej mężem, a która – nieświadomie – będzie konkurować o względy chłopaka z…jego siostrą. Ale rozumiem, że była potrzebna tutaj kultura romska z całym jej inwentarzem wierzeń i przepowiedni, by uczynić ten film „głębszym”.
I w ten sposób dochodzę do istoty „Bez wstydu”, czyli kazirodczej miłości. Ten wątek, tak naprawdę, jest tym, co głównie przyciąga widzów do kina. Bo przecież większość z nas (?) lubi oglądać pikantne historyjki z erotyzmem w tle, szczególnie, jeśli wiążą się one z podglądactwem (taka ludzka natura, bo jak inaczej tłumaczyć powodzenie programów typu reality show, np. Big Brothera czy Baru?), bo osobiście tak czułem się w trakcie seansu: jakbym podglądał kogoś przez dziurkę od klucza lub przez lekko uchylone drzwi. I ten wątek, chociaż będący esencją całości, pozostawia po sobie niedosyt i miejscami, szczególnie w jednym miejscu, trąci niewiarygodnością i niedopracowaniem. Mianowicie chodzi mi tu o scenę, w której Anka mówi Tadzikowi, że „to jest złe” (to, co on do niej czuje i czego od niej chce), by już w następnej scenie kochać się z nim, a zaraz potem znowu go odrzucić. Czy to (jej czyn) tylko miało służyć zaspokojeniu pragnień i obsesji brata? Czy może „miała na to ochotę”, bo rozczarował (zdradził) ją facet, z którym wiązała przyszłość. A gdy tylko przyszedł do niej z wymarzoną sukienką w ramach przeprosin, zapomniała, że kilka godzin wcześniej kochała się (ona używa określenia: „p…rzyła się”) ze swoim bratem? Był to więc tylko jakiś kaprys? Zaburzenie seksualno-emocjonalne? Dlatego – według niżej podpisanego - ten temat jest tylko polizany. Jakby twórcy jednak zabrakło odwagi (pomysłu?), by pokazać więcej. Oczywiście nie wszystko musi i powinno być wyjaśnione w filmie, a niedopowiedzenia tylko zmuszają do myślenia i dyskusji, ale zabrakło pogłębienia tego wątku i przynajmniej przedstawienia kilku tropów, które pozwoliłyby jakoś lepiej zrozumieć te kazirodcze uczucia i w ogóle relację jaka jest między Anką a Tadzikiem.
A tę hipnotyzująco i po mistrzowsku odgrywają – już wymienieni – Kościukiewicz z Grochowską. To oni sprawiają, że chcę się ich „podglądać” i że ta opowieść jest niepokojąca. Kościukiewicz już w „Matce Teresie od kotów” pokazał jak bardzo potrafi być „niepojący” i jak świetnie radzi sobie ze skomplikowanymi rolami bohaterów – nazwę ich - nie do końca normalnymi. Natomiast Grochowska, którą cenię za pełen wachlarz aktorski, w którym jest cała paleta emocji, w końcu pokazała ile ma w sobie seksapilu i jak atrakcyjną aktorką/kobietą jest. Urzeka, kiedy śmieje się i milczy („3 minuty. 21:37” Macieja Ślesickiego) i kiedy płacze i spazmuje – jak w „Bez wstydu”. To ta dwójka sprawia, że ten film o nieprzyjemnych i niełatwych sprawach, paradoksalnie, tak dobrze się ogląda.
Zdaję sobie sprawę, że najprościej jest krytykować. Ale – chociaż pewnie trudno w to uwierzyć, szczególnie po tym, co wyżej napisałem – to nie krytyka dla samej krytyki, lecz w dobrej wierze. Z tego względu, że jestem jednym z tych (nielicznych?), którzy cenią sobie polskie produkcje i lubią je oglądać w kinie. Pod warunkiem, że jest to kino na poziomie (a „Bez wstydu” takim kinem jest) i nie ma nic wspólnego z tymi żenującymi psedokomediami, o których tu pisać nie muszę, bo i tak wszyscy wiedzą, o jakie nibykomedie chodzi. „Bez wstydu” jest debiutem ambitnym i ciekawym, ale – jak już wspomniałem na początku – debiutem, w którym chcę się za dużo pokazać i za wiele powiedzieć, nie mówiąc przy tym – i znowu paradoksalnie – wiele. Ale początki bywają trudne i na czymś trzeba się uczyć niełatwego opowiadania ciekawych filmowych historii. Dlatego czekam na kolejny film pana Marczewskiego. Nawet jeśli ponownie sięgnie „po wszystkie trudne tematy tego świata”, ja z przyjemnością zasiądę w kinowym fotelu. Bo już teraz wiem, że będzie w tym potencjał.