Już pewną tendencją stało się, że aby wypromować nieznany film nieznanego twórcy, próbuje się go pokojarzyć (często na siłę) z innymi, wiele bardziej znanymi nazwiskami. W tym celu
umieszcza się na plakatach i ulotkach hasła w stylu: „film, którego nie powstydziłby się znany Pan X”, „krwawy jak filmy znanego Pana X”, „najlepszy film roku według znanego Pana X” i te pe. Przy „Błękitnym wraku”, występującym też pod oryginalnym tytułem (nie wszędzie jednak znajdziemy tłumaczenie) „Blue ruin”, padają aż trzy nazwiska: braci Coen, Quentina Tarantino i Alfreda Hitchcocka. Jakby nie patrzeć – strąca z krzesła.
O ile coś w każdym z tych skojarzeń jest, o tyle, takie jest moje wrażenie, nie oddają one tego, czym naprawdę jest ten film. Mamy tu pewną przypadkowość i niefart sytuacji zaczerpnięty od Coenów (szczególnie z „Fargo”), wysoki stopień pełnej krwi brutalności podpatrzony u Tarantino (choć reżyser „Kill Billa” pokazuje ją zawsze trochę w krzywym zwierciadle, a ta tutaj jest bardzo naturalistyczna), w końcu mamy hitchcockowskiego, przestraszonego bohatera, który nie do końca z własnej winy wplątany został w krwawą aferę. To wszystko nie zmienia jednak faktu, że w całości ten film nie przypomina jednak żadnego z utworów wspomnianych twórców. To zupełnie odrębny typ kina - o ile inspirujący się, to niosący dozę ekranowej świeżości przekazu.
Jeśli miałbym określić Państwu ten film, posługując się twórczością innego artysty, to myślę, że wskazałbym na Clinta Eastwooda i jego „Bez przebaczenia”. Czyli jeszcze kogoś innego. Oczywiście to zestawienie jest trochę na wyrost (oba filmy dzieli różnica klas), jednak film Eastwooda ma w sobie coś, co jest znamienne dla „Blue ruin”, czyli pojęcie ANTY. O ile „Bez przebaczenia” traktowane jest jako jeden z najwybitniejszych przykładów antywesternu, o tyle film Jeremy Saulniera reprezentuje coś w rodzaju tematu antyzemsty, gdzie jego bohater jest kimś w rodzaju mściciela z przypadku. Pomimo że od śmierci rodziców przez wiele lat żyje jako bezdomny, koczując w tytułowym błękitnym wraku (samochodu) i czekając na moment, aż oprawca jego bliskich wyjdzie na wolność, to tak naprawdę do swoich działań jest zupełnie nieprzygotowany. Przez 10 lat nie zdążył opracować żadnego planu, a i w trakcie zemsty, której przecież tak pragnie, jest przestraszony niczym mysz i w rzeczywistości jako napastnik przypomina bardziej ofiarę. I dokładnie tak jak w „Bez przebaczenia”, tak i tutaj pewnego rodzaju nieprzygotowanie i nieumiejętność działania sprawiają, że sytuacja wymyka się spod kontroli, a co za tym dalej idzie – przemoc rodzi dalszą przemoc, dokładając coraz to nowsze ogniwo do niekończącego się łańcucha cierpień.
Skoro już o przemocy, to warto zaznaczyć, że to właśnie ona w znacznej mierze buduje napięcie. Historia jest, powiedzmy, ciekawa, ale dreszcz emocji powoduje w widzu pewna obawa przed tym, co może zobaczyć. Już na początku filmu pojawia się dość gwałtowna i brutalna scena morderstwa, w której mężczyzna wykrwawia się poprzez wbicie mu noża w skroń. Śmierć jest tu bardzo dokładnie zaprezentowana. Do tego stopnia, że widać z bliska zalewające się krwią oko. Każda kolejna scena i każdy kolejny widok, choćby narzędzi, które bohater przygotowuje sobie do obrony (zamiast strzelby bierze np. widły), sprawia, że czekamy z obawą na moment, którego zobaczyć nie chcemy. A mimo to mamy świadomość tego, że film skonstruowany jest tak, że w momencie kiedy ów moment nadejdzie, to nie zdążymy odwrócić głowy. Żeby jednak nie odstraszać, to zaznaczę, że nie takie są intencje filmu, by jak w kolejnej części „Piły” sycić widza okropieństwami z ekranu. Pewien specyficzny brutalizm tego filmu jest właśnie po to, by jego samego, jak myślę, obrzydzić.
Na koniec chciałbym podkreślić tu jedną bardzo istotną dla współczesnego kina rzecz. Otóż „Błękitny wrak” jest dowodem na to, że niegłupi, niezły, żeby nie powiedzieć – miejscami dość ciekawy i przede wszystkim angażujący film nie potrzebuje wielkich nakładów finansowych, aby w ogóle powstać. Budżet tego filmu był dość śmieszny (a film wcale nie trąci amatorszczyzną), składający się z oszczędności jego pomysłodawcy oraz wolnych datków internautów. Ponadto przydały się tu zwyczajne dobre chęci i pasja, którą da się wyczuć z ekranu, a których niejednokrotnie brakuje produkcjom za setki milionów dolarów.
Rafał Kaplita