Woody Allen swoimi ostatnimi filmami („Zakochani w Rzymie”, „O północy w Paryżu”, „Poznasz przystojnego bruneta” i „Co nas kręci, co nas podnieca”) zdążył nas przyzwyczaić do komedii o podłożu romantycznym. Tym samym dał się na nowo poznać (jakby złapał świeży powiew twórczego wiatru w żagle), a jednocześnie zaskarbił sobie sympatię kolejnych – w dużej mierze tych młodszych – widzów. I właśnie to „nakarmienie” nas (a już na pewno mnie) romantycznymi i wesołymi historyjkami, może spowodować, że jego najnowsza „Blue Jasmine” niekoniecznie spełni oczekiwania rozochoconej widowni. Pomimo docierających zewsząd recenzenckich zachwytów nad filmem.
Chodzi o to, że „Blue Jasmine” reklamowano jako kolejną komedię Woody’ego Allena. Sęk w tym, że tym razem twórca „Annie Hall” postanowił uderzyć w nieco poważniejszy ton. Ze swojej szuflady pełnej notatek wyciągnął pomysł na historię o kobiecie z wyższych sfer, tytułowej Jasmine (Cate Blanchett), która w wyniku nieuczciwości swojego męża (a tego gra Alec Baldwin) traci wszystko, łącznie z nim samym, przypłacając to dodatkowo swoim zdrowiem psychicznym. Żeby stanąć na nogi, postanawia odwiedzić w San Francisco przybraną siostrę (Sally Hawkins). A tam, jak to u Allena bywa, dochodzi do różnych sytuacji i życiowych zawirowań.
Nie ujmuję temu filmowi, ani odrobinę, tym bardziej, że jest opowiedziany w sposób sprawny i błyskotliwy, a w dodatku szczyci się aktorstwem godnym Oscara (mam tu oczywiście na myśli popis, jaki dała Blanchett), lecz zwracam uwagę, że „Blue Jasmine” ostatecznie to dzieło inne od tego, które dystrybutorzy przedstawiali w zwiastunie (ale ten i tak dawał już do myślenia). Nie ma w nim tej lekkości, która była chociażby w dwóch ostatnich filmach Allena (wymienionych wyżej); nie ma już tego lekkiego i przyjemnego romantyzmu, który jeszcze rok i dwa lata temu promieniował z ekranu (i tym samym udzielał się widzowi), podkreślany dodatkowo przez miejsce, w którym toczyła się akcja (Rzym, Paryż), a które to było jednym z bohaterów historii (co dodatkowo zostało podkreślone w tytule); tym razem Allen wziął nas do pięknego i słonecznego San Francisco, i chociaż portretuje go często, to nie odczuwa się już wyjątkowości i uroku tego miejsca; nie ma też zabawnych i pełnych ciętych ripost dialogów; i ostatecznie historia Jasmine nie kończy się happy endem, lecz wyraźnym i smutnym morałem, który brzmi: wszelkie złudzenia kończą się rozczarowaniem. A to jednak wpływa na odbiór całości.
Chociaż przytoczyłem głównie argumenty, które nie przemawiają na korzyść najnowszej produkcji nowojorskiego reżysera, to – podkreślam raz jeszcze – moim celem nie było zniechęcenie kogokolwiek do obejrzenia „Blue Jasmine”, tylko odpowiednie przygotowanie do seansu. A nawet jeśli komuś się ten film faktycznie nie spodoba (jeśli chodzi o niżej podpisanego, to woli on poprzednie dzieła tego twórcy), niech pamięta, że za rok Allen zaprezentuje nową opowieść o ludziach i ich marzeniach oraz problemach, którą być może znowu nienachlanie i niezamierzenie wkradnie się w czyjeś łaski. Bo „dzień, w którym Woody Allen kończy jeden film, jest również dniem, w którym zaczyna pracę nad scenariuszem następnego”*.
*Cytat pochodzi z filmu dokumentalnego „Reżyseria: Woody Allen”, który będzie pokazany w ramach Dyskusyjnego Klubu Filmowego „KLAPS” w Wojewódzkim Domu Kultury w dniu 30 września (tj. poniedziałek) o godz. 19:00, na który serdecznie zapraszam. Nie tylko fanów Allena. Cena biletu: 10 zł.