Nie pamiętam kiedy ostatnio oglądałem film, który stawiałby tak wyrazistą tezę - i od samego początku do samego końca konsekwentnie ją udowadniał – jak właśnie „Bóg nie umarł”. Bo ten film jest dokładnie tym, czym chce być: jasnym chrześcijańskim przekazem, głoszącym nie tylko to, że Bóg nie umarł, ale przede wszystkim, że jest On wszędzie i we wszystkim.
Punktem wyjścia do tej historii jest sytuacja, jaka ma miejsce na uczelni. Oto jeden z profesorów filozofii (Kevin Sorbo – pamiętny serialowy Herkules w latach 90.) proponuje swoim studentom pewien układ: jeśli ci napiszą na kartkach, że Bóg umarł (podpiszą się pod tym i oddadzą), to on nie będzie musiał realizować części materiału. Propozycja może i „barania”, ale za to, jak najbardziej wygodna i bezpieczna – bo po co narażać się prowadzącemu. Wszystko przeszłoby gładko i bez echa, gdyby nie to, że jeden student nie zgadza się z założeniem narzucającego swoje poglądy profesora, które godzą w jego przekonania religijne. W ten sposób podpada więc wykładowcy. A ten, by pogrążyć studenta pierwszego roku, nakazuje mu serię trzech wystąpień, w których ma udowodnić, że Bóg istnieje.
Pomysł, na którym zasadza się film, jest jak najbardziej trafny, ciekawy i intrygujący. Gorzej już z jego wykonaniem. Chociaż, co trzeba przyznać, ogląda się go bardzo dobrze – szczególnie pierwszą połowę. Rzecz jednak w tym, że brakuje mu wyważenia, przez co dużo traci, ocierając się przy tym o naiwność, infantylność i być może nawet o śmieszność. Bo „Bóg nie umarł” jest – jakkolwiek to źle zabrzmi, ale kto obejrzy, ten w pełni zrozumie, o co chodzi – za bardzo prochrześcijański; wręcz w każdej wypowiedzi, w każdym dialogu „krzyczy Bogiem”. Przez to jest jakby ilustracją lekcji religii w początkowych klasach szkoły podstawowej lub lekcją katolicyzmu dla opornych.
A pewnie nie o to chodziło. Gdyby twórcy tego filmu nie obrali jednej, w dodatku wąskiej ścieżki, i tak nachalnie i łopatologicznie nie starali się nas przekonać, że Bóg istnieje, dużo więcej by zyskali. A tak to sporo na tym tracą. Wystarczyło, jak wspomniałem wcześniej, wyważyć argumenty, wyznaczając linię podziału dokładnie pośrodku. Żeby widz w trakcie oglądania mógł opowiadać się po którejś ze stron i ostatecznie na końcu sam dokonać wyboru.
W dodatku można było tak opowiedzieć tę historię, żeby chciało się do niej wracać i raz kolejny analizować i zastanawiać się nad zaprezentowanymi argumentami. Żeby film naprawdę dawał do myślenia. Wystarczyło „tylko” zrobić go „na poważnie”, a nie oblekać go w bajkową otoczkę dla grzecznych dzieci. Wtedy naprawdę miałoby to sens, bo w ten sposób „Bóg nie umarł” mógłby być ważnym głosem w coraz modniejszym ateistycznym świecie. W dodatku solidnie pokazującym, jak należy bronić swoich nie tylko religijnych przekonań.
Dominik Nykiel