Jeśli ktoś nie za bardzo orientuje się w piłce nożnej i do tego w ogóle jest takim sportowym ignorantem (chociażby, jak piszący te słowa), nie musi się wcale tym przejmować, idąc do kina na ten film. Nie musi przejmować się nawet tym, że nie wie, kim jest Kazimierz Deyna – tego dowie się już na początku seansu. Bo Deyna z tytułu jest tylko pretekstem do opowiedzenia pewnej (nie)zwykłej, życiowej historii chłopaka, który dostaje imię na cześć kapitana polskiej reprezentacji (bo ojciec filmowego bohatera był jego wielkim fanem), przez co przychodzi mu mierzyć się nie tylko z marzeniami i oczekiwaniami własnego ojca, ale również z własnym życiem. A ono wcale go nie rozpieszcza. Tyle że Kazik nie narzeka; przyjmuje je takie, jakie jest – w jego przypadku naznaczone blaskami i cieniami znanego sportowca. I zwyczajnie opowiada o nim w tej historii z wyraźnie wyartykułowanym morałem.
„Być jak Kazimierz Deyna” ciężko nazwać stricte komedią. Chociaż w zwiastunie znalazły się same (wszystkie!) śmieszne sceny, jak to zwykle bywa, co wskazywałoby, że jednak będziemy mieć do czynienia z komedią pełną gębą. To raczej sympatyczny, lekki, bezpretensjonalny portret minionych czasów. A w zasadzie to portret przełomu epok: powoli chylącego się ku końcowi komunizmowi i pierwszych lat wolnej Polski. I właśnie ten ów filmowy obrazek, pokazany z dużym przymrużeniem oka i dystansem, wywołuje uśmiech, ciepłe (ale nie gorące) uczucia, może nawet u niektórych nostalgię, ale nie – tak zapowiadane - wielkie rozbawienie. Stąd moja powściągliwość w jednoznacznej klasyfikacji „Być jak…”.
Na nasze poczucie obcowania z „historią sprzed lat” w dużej mierze wpływają odtwórcy głównych ról: Marcin Korcz (dorosły Kazik) oraz Przemysław Bluszcz (Stefan) i klnąca tu jak szewc (ale tylko podczas porodu) Gabriela Muskała (Zofia), którzy wcielają się w rodziców niezbyt przebojowego, zamkniętego w sobie Kazika. Przyjemnie patrzy się na nich i ich bohaterów; na tę ich peerelowską naiwność pomieszaną z nadziejami, że w końcu będzie żyło się lepiej. Chociażby dzięki sprzedaży białych skarpetek.
Co by nie powiedzieć o tym filmie, to nie zmienia faktu, że od „Być jak…” tchnie fabularno-realizatorską świeżością, skromnością, prostotą i spokojnością, czym wyróżnia się na tle polskich produkcji ostatnich lat. Dlatego obcowanie z filmem Anny Wieczur-Bluszcz przypomina okazjonalne zaglądanie do kuferka, w którym trzymamy przedmioty ze swojej młodości. A, jak wiadomo, do takiego kuferka zawsze warto zaglądnąć.