W połowie lat 50. XX wieku Douglas Sirk nakręcił głośny film „Wszystko, na co niebo zezwala”. Szum wokół niego wynikał z kontrowersji, jakich w tamtych latach dotykał. Opowiadał bowiem historię wdowy po biznesmenie, która zakochuje się z wzajemnością w dużo młodszym i biedniejszym mężczyźnie. Jakby tego było mało, wdowa należy do małomiasteczkowej elity towarzyskiej, której nieprzyzwoity romans może zrujnować reputację.
Blisko pięćdziesiąt lat później Todd Haynes, reżyser aktualnego „Carol”, kręci swoistą wariację nt. filmu Sirka, która nosi tytuł „Daleko od nieba”. Jego historia w dalszym ciągu umieszczona jest w latach 50. ubiegłego wieku, jednak zakazana miłość dotyczy tu nieco odmiennej pary - męża i ojca zadurzonego w… innym mężczyźnie. Haynes buduje więc obiekt kontrowersji nie na wieku i statusie materialnym, lecz orientacji seksualnej.
„Carol” w tym kontekście przypomina mi trochę połączenie obu wyżej wymienionych filmów. Film raz kolejny korzysta z uroku Ameryki lat 50., a jego bohaterkami stają się różniące się znacznie wiekiem dwie lesbijki. Wspominam tu dodatkowo o wieku, bo nawet jeśli Cate Blanchett w rzeczywistości ma 46 lat, a Rooney Mara 30, to i tak ich filmowy wygląd, charakteryzacja i osobowości sprawiają wrażenie, jakby różnica między nimi była znacznie większa, więc jest to temat raczej nieprzypadkowy.
„Carol”, jako film o homoseksualnej miłości, posiada jednak inne tło niż „Daleko od nieba”. Homoseksualizmu nie leczy się tu jak poprzednio pigułkami od lekarza, a i praktycznie nieistotny jest tu sprzeciw otoczenia obu kobiet. Zresztą, nawet jeśli miejscami buntują się ich męscy partnerzy, to kobiety i tak zdają się nic sobie z tego nie robić. Jedyną ich przeszkodą na drodze do spełnionej miłości są one same.
Bardzo znamienne jest też to, jak Haynes portretuje mężczyzn. Otóż męscy osobnicy są kompletnie bez wyrazu, z charakterami płaskimi jak kartka papieru. Dobitnie podkreśla to zresztą jedna z kwestii, którą do tytułowej Carol wygłasza jej mąż. Załamany zdradą żony, mówi, że nie rozumie jej zachowania, przecież kupił jej pierścionek, samochód, a nawet znalazł pracę. Myślący dość przedmiotowo małżonek jest tu zresztą pokazany, jako leżący pod zlewem i dokręcający poluzowane kolanko, z za krótkim krawatem oraz dostający łomot od o wiele twardszej, palącej w tym czasie papierosa żony. Innymi słowy jako niewiele znaczący dodatek do kobiety.
Pomimo kilku dodatkowych smaczków „Carol” jest jednak filmem skupiającym się przede wszystkim na relacji dwóch kobiet-kochanek. I tak sobie myślę, że gdyby w ich miejsce podstawić klasyczny układ - kobietę i mężczyznę, i zostawić całą resztę bez naruszenia, to okazałoby się, że mamy do czynienia z dość banalną opowiastką o zdradzie, którą moglibyśmy odnaleźć w pierwszym lepszym harlequinie albo na antenie kiepskiej telewizji w godzinach okołopołudniowych. Nie sądzę też, że temat homoseksualnej miłości miałby stanowić siłę tego filmu. Myślę, że dziś tego typu związki budzą już mniej społecznego sprzeciwu i zdziwienia niż, w dalszym ciągu, te tworzone przez dojrzałe kobiety z ich o wiele młodszymi partnerami. Ale o tym opowiadał już dawno, dawno temu Douglas Sirk w swoim dużo, dużo lepszym filmie.
Portal resinet.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy i wypowiedzi zamieszczanych przez internautów. Osoby zamieszczające wypowiedzi naruszające prawo lub prawem chronione dobra osób trzecich mogą ponieść z tego tytułu odpowiedzialność karną lub cywilną.
Drogi użytkowniku! Trafiłeś na archiwalną wersję działu kinowego. Filmowe newsy, bieżący repertuar kin oraz filmotekę znajdziesz w nowej odsłonie serwisu.