Recenzja. "Carrie"
Przy okazji remake’u jakiegoś filmu zawsze rodzi się w mojej (i pewnie nie tylko w mojej) głowie pytanie: Po co? Owszem, jak nie widomo o co chodzi, to chodzi zawsze o pieniądze. Ale jeśli zechcemy porzucić tę brutalną, cyniczną, materialistyczną i w gruncie rzeczy mocno prozatorską postawę, zostanie nam coś takiego jak idea, a w niej zawsze zawarta jest tzw. myśl artystyczna. Tą myślą artystyczną, w przypadku powołania na nowo do życia jakiejś filmowej historii, jest chęć odświeżenia dzieła, które niegdyś zdobyło sobie uznanie nie tylko widzów, ale – często też bywa tak, że – również krytyków i znawców Kina, a dzisiaj uchodzi za klasyka samego w sobie, którego nie wypada nie znać. Po prawie czterdziestu latach po tę niewielkich rozmiarów (co w przypadku tegoż autora jest naprawdę rzadkością) powieść Kinga sięga tym razem kobieta – Kimberley Peirce. Reżyserka ta ma na swoim koncie raczej mało znany szerszej publiczności film, jakim jest „Nie czas na łzy” (2000), który przyniósł Hilary Swank pierwszego Oscara.
Dla tych, którzy nie zetknęli się wcześniej z powieścią Kinga i filmem De Palmy nakreślę w dużym skrócie, że jest to opowieść o licealistce wychowanej przez matkę o nazbyt surowych zasadach moralnych, która w dniu swojego pierwszego w życiu okresu (nie miała pojęcia o jego istnieniu, a ten pojawia się pod prysznicem w szkolnej szatni) dowiaduje się również o tym, że posiada zdolności telekinetyczne, które z czasem staną się śmiertelną bronią przeciwko szydzącym z niej szkolnym koleżankom i kolegom.
Wszystko byłoby świetnie, a chęć zrealizowania nowej wersji godna pochwały, gdyby nie to, że reżyserka postanowiła opowiedzieć historię napisaną i osadzoną w latach 70. XX wieku (powieść po raz pierwszy ukazała się w USA w roku 1974) i pierwszy raz sfilmowaną w latach 70. (film miał swoją premierę w roku 1976), przenosząc ją w czasy współczesne (dokładnie w 2013 rok), nie zmieniając przy tym nie tylko ludzkiej mentalności (z tym to można jeszcze dyskutować), lecz przede wszystkim realiów. Mam tutaj na myśli głownie to, że Carrie, jakkolwiekby nie była wychowywana, nie jest całkowicie odizolowana od świata, chodzi do szkoły i ma możliwość korzystania i z biblioteki, i z komputerów (Internetu – i w jednej scenie z niego korzysta, ale ciężko uwierzyć, że jest to jej debiut), a w dodatku otoczona jest seksualnie rozbuchanymi rówieśnikami, więc niemożliwością jest, by nastolatka/licealista nie wiedziała o miesiączkowaniu (sic!). Nie w obecnych zinformatyzowanych i seksualnie rozpasanych czasach. Ta sytuacja jest więc śmieszna. I jak pasowała i była naturalnie do przyjęcia kiedyś, tak teraz za cholerę. Ale też proszę wziąć poprawkę na to, że niniejsze słowa pisze mężczyzna, który z definicji niewiele wie o kobiecej menstruacji.
Rozumiem zabieg osadzenia akcji w czasach współczesnych, dzięki czemu nowa wersja „Carrie” to produkt skierowany głównie do nastoletniej, żądnej krwi publiczności, ale nie rozumiem, jak można było pozwolić sobie na taki oczywisty logiczny błąd (że też King się na to zgodził?!?). Ale żeby nie popaść w przesadę, iż czepiam się tego, że dzieło splamiła nieświadoma miesiączka, dodam, że reżyserka postanowiła również trochę pozmieniać w swojej adaptacji, co według mnie i to ostatecznie nie wyszło dobrze.
Po pierwsze, w nowej wersji „Carrie” bohaterka świadomie wykorzystuje swoje zdolności telekinetyczne – dokładnie tak jak magik sztuczki – czego nie ma ani u Kinga, ani u De Palmy, co tylko daje możliwość specom od efektów specjalnych, by ci mogli zabłysnąć. Wygląda to więc efekciarsko (głównie kulminacyjne sceny na balu), ale nie buduje dramaturgii, nie buduje klimatu i nie chwyta za gardło.
Po drugie, w wersji pierwotnej (literackiej i filmowej) Carrie zostaje zaproszona na bal maturalny (który swoją drogą tutaj wypada ilościowo i jakościowo słabo – chociażby przyrównując go do dzisiejszych „domówek”) w wyniku złośliwego zakładu swoich koleżanek i kolegów. U Peirce Carrie idzie na bal, bo są jeszcze koleżanki i koledzy, którzy jej współczują, więc w ramach niewypowiedzianych głośno przeprosin i też trochę współczucia postanawiają sprawić przyjemność poniewieranej przez wszystkich koleżance. Złośliwość natomiast pojawia się ze strony tych, którzy wybili się z grupy wiodącej wcześniej szkolny prym i trzymającej sztamę.
I po trzecie, reżyserka postanowiła dopisać swoje zakończenie – inne od powieści i pierwszego filmu na jej podstawie. Tym samym przypieczętowała to, że nowa wersja „Carrie” jest tylko krwawym, efekciarskim i naiwnym horrorem dla nastolatków, który nie niepokoi, nie straszy i nie ma klimatu, jakim może poszczyć się pierwowzór De Palmy. Jeśli więc kogoś zaciekawi ten tytuł, to raczej tylko tych, którzy nie znają powieści Kinga i filmu reżysera „Człowieka z blizną”. Dlatego polecam najpierw sięgnąć po powyższe dzieła (powieść jest naprawdę cienka), by przekonać się, co to znaczy zrobić dobry horror i klasyka w jednym, który po latach ciągle wywołuje dreszcze.
Tagi:
Carrie
,
recenzja
,
Dominik Nykiel
Data wprowadzenia: 2013-10-21