Recenzja. Co jest grane, Davis?
Jestem jedną z tych osób, która czeka każdego kolejnego filmu Ethana i Joela Coenów. Filmy braci podobają mi się zawsze, choć da się zauważyć, że niektóre z nich są robione dla (również) szerszej publiczności, inne zaś łatwiej trafiają do, nazwijmy to, bliżej zainteresowanych. „Co jest grane Davis?” jest filmem nadającym się bardziej do tej drugiej grupy.
Specyfiką twórczości Coenów jest coś w rodzaju unikalnej wtórności. Ich kino to nieustanne nawiązywanie (czasem umiejętne kalkowanie) dorobku amerykańskiej kultury XX wieku. O ile jednak, dla przykładu, w oscarowym „Prawdziwym męstwie”, które spodobało się szerokiej publice, można znaleźć wyraźne i łatwo odczytywalne nawiązania do amerykańskiej kultury Dzikiego Zachodu (tę zna, przynajmniej pobieżnie, każdy), o tyle w „Co jest grane, Davis?” Coenowie odnoszą się do tematu muzyki folkowej z początku lat sześćdziesiątych XX wieku, ale jednocześnie do swojej własnej twórczości, której znajomość ułatwia rozumienie i akceptację filmu. I tu pojawia się drobny problem, bo o ile elitarna grupa ludzi znająca dorobek twórców i fascynująca się amerykańskim folkiem znajdzie tu dla siebie wiele dobrego, o tyle ludzi, którzy do filmu podchodzą bez szczególnego przygotowania może zastać nuda i rozczarowanie.
„Co jest grane, Davis?” jest trochę enigmatyczny, trochę zagmatwany, w jakimś stopniu jak ten gitarowy folk – bez większych zrywów i głośnego refrenu. Płynie sobie powoli do przodu delikatnie emanując treścią i pozostawiając po sobie staranną puentę. Jestem w stanie w każdym razie uwierzyć, że część osób uzna go za mało istotny i przypuszczalnie żadna z nich nie będzie się nadto mylić.
Jest w tym filmie jednak rzecz, której nie można nie docenić niezależnie od tego jak się odbierze całość. Chodzi o pewną demitologizację i demaskację amerykańskiej sceny muzycznej. O pewną przypadkowość sukcesu i potworną ironię losu z nim związaną. W finale tego filmu słychać głos Boba Dylana – prawdziwego guru amerykańskiego folk rocka; człowieka, który próbował swoich sił dokładnie tak jak bohater filmu – Llewlyn Davis. Przez pryzmat tej krótkiej piosenki, albo raczej postaci, która ją wykonuje, historia pewnego muzyka z pasmem niepowodzeń życiowych wyda się zdecydowanie łatwiejsza w odbiorze. Oczywiście przy jednoczesnym założeniu, że muzyka jaką wykonuje w tym filmie bohater jest zupełnie dobra, żeby nie powiedzieć – wspaniała. Bo i tu mogą się pojawić drobne rozbieżności.
Rafał Kaplita
Tagi:
Co jest grane
,
Davis
,
recenzja
,
Rafał Kaplita
Data wprowadzenia: 2014-03-01