Filmowych zmagań z komiksowymi bohaterami ciąg dalszy. Tym razem przyszła kolej na odświeżenie historii i wizerunku Supermana. I chociaż wersji przygód tego bohatera było już wiele (łącznie z tymi animowanymi; ostatnia fabularna powstała w roku 2006), to hollywoodzcy czarodzieje postanowili zrobić kolejną. Bo przecież człowiek ze stali nie może być gorszy od człowieka-pająka czy człowieka-nietoperza. Teoretycznie nie może, ale w praktyce…
W praktyce wygląda to tak, że nowa wersja „Supermana”, zatytułowana dla odróżnienia od reszty „Człowiek ze stali”, tak bez owijania w bawełnę, rozczarowuje – nawet najmłodszych. Nie pomogło to, że jednym z producentów filmu był Christopher Nolan (ten od trylogii „Mrocznego Rycerza”), a w roli reżysera obsadzono Zacka Snydera – tego, który zrobił chociażby „300”. Nie pomogło nawet to, że twórcy próbowali nadać głębi przybyszowi z planety Krypton, który na Ziemi potrafi bez najmniejszych problemów wtopić się w tłum zwykłych śmiertelników (wystarczy, że założy zwykłe okulary i już nikt nie jest w stanie go rozpoznać – sic!). Bo głębia ta na ekranie jest porównywalna do studni w porze długotrwałej suszy.
Cóż że Clark Kent (gra go Henry Cavill) chce dowiedzieć się kim jest, skąd pochodzi i dlaczego znalazł się tu, gdzie się znalazł, skoro przytłacza go jego własna siła wyrażona w filmie fantazją ekipy od efektów specjalnych. A tych jest tak dużo, że można w trakcie seansu (a po nim tym bardziej) zapomnieć, o co właściwie chodzi w tej historii. Co więcej, chwilami efekty specjalne (ich ilość, a nawet jakość) podkreślają tylko kiczowatość produkcji, do której zatrudniono takie znakomite nazwiska jak Crowe czy Costner. Niestety panowie nie mieli za bardzo co grać. Ot, pojawili się na chwilę, fajnie na nich popatrzeć, ale żeby podziwiać, to już nie w tych rolach i nie w tym filmie. Natomiast gwoździem do trumny są dialogi - tak słabe, tak drewniane, że to aż woła o pomstę do nieba. Znajoma pani, po obejrzeniu „Człowieka ze stali” ze swoimi dziećmi, powiedziała mi, że gdyby ten film był dubbingowany, to wyszłaby z tego komedia. I to jest chyba najtrafniejsza uwaga względem nowej odsłony Supermana.
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że zwiastun filmu był naprawdę rewelacyjny i porywający, a towarzyszyła mu piękna muzyka. Paradoksalnie oddawał ducha, którego ostatecznie właśnie w filmie zabrakło. Dlatego to wielkie „S” na piersiach przybysza z innej galaktyki, owszem, oznacza „nadzieję”, ale chyba na to, że już więcej nie powstanie tak słaba wersja „Supermana”.