Wybrałem się na ten film niejako w ostateczności, ponieważ miałem ochotę pójść do kina na coś nowego, ale za bardzo nie było na co… Niestety po pięknym oscarowym okresie, kiedy to kinowy repertuar aż pęka w szwach od tytułów, które ma się ochotę obejrzeć pomimo nawału pracy, nastał, jak zwykle, okres filmowej posuchy. Niby pojawiają się jakieś premiery, ale nie wzbudzają one gorących emocji i tak naprawdę nie są godne szczerej uwagi. Takie moje przekonanie wiązało się również z filmem „Daję nam rok”. Przemawiały za nim jednak dwie kwestie: pierwsza to ta, że liczyłem, że dzięki niemu na chwile oderwę się od nawału codziennych obowiązków a przy okazji poprawię sobie nim nastrój (w końcu, jakby nie patrzeć, to komedia), chociażby mocno skorodowany przez przedłużającą się zimę, której już chyba każdy ma serdecznie dość; druga kwestia związana jest z wychwalającymi ten film opiniami amerykańskich recenzentów, które zajmują jedną czwartą plakatu (razem z tytułem zajmują pół plakatu). Chociaż akurat do opinii innych, szczególnie przed obejrzeniem jakiegoś filmu, podchodzę z dużym dystansem. Niestety jednak, zgodnie z pierwotnym założeniem, skończyło się tylko na moich nadziejach. Film, który miał podziałać chociaż odrobinę terapeutycznie, nie dość, że mnie nie rozbawił, to jeszcze wywołał u mnie dodatkowe przygnębienie.
Chodzi o to, że „Daję nam rok” to opowieść o pewnej parce (on ma na imię Josh, a ona Nat), która w romantycznym uniesieniu, po krótkiej znajomości, postanawia się pobrać. Znajomi i przyjaciele, oczywiście tylko między sobą, nie dają im więcej niż kilka miesięcy szczęśliwego pożycia małżeńskiego. Przepowiednie te szybko zaczynają się sprawdzać, chociaż ci najbardziej zainteresowani nie chcą się do tego przyznać, nawet przed sobą, a kryzys się tylko pogłębia. To sprawia, że w nim odżywa uczucie do dawnej miłości, która oficjalnie pełni rolę najlepszej przyjaciółki, natomiast ona zakochuje się w swoim kliencie - przystojnym i bogatym Amerykaninie, który – w przeciwieństwie do jej męża – wie co to ogłada towarzyska. I tak to się toczy aż do oczywistego zakończenia, czyli do chwili, kiedy każdy będzie z tym, z kim naprawdę chce być i do kogo najlepiej pasuje.
„Daję nam rok” to przykład komedii angielskiej. Porównuje się ją (patrz: wspomniany już plakat do filmu) do innych, znanych komedii angielskich, uchodzących dzisiaj za wzór w swoim gatunku, czyli do „To właśnie miłość”, „Notting Hill” oraz „Dziennika Bridget Jones”. Niestety, ale uważam, że te porównania są mocno przesadzone. Chociażby dlatego, że filmowi „Daję nam rok” brakuje tej finezji, poczucia smaku i ciepła, którymi to cechami odznaczały się wymienione tytuły. A nade wszystko brakuje mu tego, co w komedii najważniejsze: prawdziwego poczucia humoru. Bo humor w „Daję nam rok” jest – według mnie – toporny; wręcz wydaje się być wymuszony; taki na siłę. Momentami jest nawet żenujący (chociażby scena trójkąta miłosnego). Oczywiście, rozumiem co to humor angielski. Lecz jeśli ktoś będzie chciał powiedzieć i przekonać mnie, że ten film taki jest, bo posługuje się owym humorem (co też uczynił mój kolega anglista, któremu „Daję nam rok” przypadł do gustu), to odpowiem (i tak też odpowiedziałem koledze), że dla mnie to marna kopia humoru angielskiego.
Dowód? Proszę bardzo: na wszystkich wyżej wymienionych już klasykach angielskiej komedii romantycznej nie tylko śmiałem się, bo dowcip był taki, jaki powinien być (czyli inteligentny, lekki i pełen smaku i wyczucia), ale również wzruszałem się, bo przejmowałem się losami bohaterów; po prostu ich lubiłem i lubię, przez co, co jakiś czas, wracam do owych filmów i za każdym razem oglądam je z wielką przyjemnością oraz takim samym, jak za pierwszy razem, rozbawieniem. Dzieje się tak, ponieważ historie opowiedziane w tych filmach angażują, czego nie mogę powiedzieć o „Daję nam rok”. Historia w tym filmie ani (mnie) nie bawi, ani (mnie) nie angażuje, ani (jeśli chodzi o mnie) nie da się polubić jej bohaterów. Sorry. Jednak ubolewam nad tym, że w tym przypadku jest jak jest, gdyż po cichu liczyłem na coś więcej.
A dlaczego ten film wywołał u mnie przygnębienie? Ponieważ ni to historia o dopasowaniu się w związku, ni to historia o niedopasowaniu. W dodatku pokazująca małżeństwo jako instytucję, która nie niesie ze sobą nic dobrego. Jedynie monotonię, rozczarowanie i smutek. Poza tym, co to za wizja małżeństwa, w której jedna osoba warczy na drugą, jedna osoba wyzywa drugą i wzajemnie się nienawidzą (przykład małżeństwa przyjaciółki Nat), ale trwają. Natomiast sentencjami typu: „Małżeństwo polega na akceptowaniu nienawidzenia się” (wypowiada ją wspomniała przyjaciółka głównej bohaterki), to można sobie – za przeproszeniem – wytapetować wychodek, a nie wkładać je w komedię romantyczną. Zadaniem komedii romantycznej jest trzymać wysoki poziom i wlewać w widza wiarę, że prawdziwa miłość istnieje i razem może być tylko lepiej.