Disco polo nierozerwalnie kojarzy się z latami 90.: z kasetami magnetofonowymi sprzedawanymi na bazarach, z niedzielnymi listami przebojów w jednej z prywatnych telewizji ze słoneczkiem, i z kiczowatymi, kolorowymi ubraniami, które miały wyrażać wolność, zachwyt Zachodnim kapitalizmem oraz… artyzm. Dzisiaj rzecz z disco polo ma się tak, że niby nikt nie słucha – a wszyscy znają i w dodatku na różnych imprezach nieźle się przy nim bawią. Niektórzy nawet podśpiewują sobie pod nosem i przytupują nóżką, gdy słyszą np: „Ja uwielbiam ją. Ona tu jest i tańczy dla mnie” albo „Jesteś szalona…”, czy „Jej piękne czarne oczy”. Nawet gdyby człowiek mocno się przed tym wzbraniał, to nie jest w stanie nie znać chociaż jednego wersu tych przebojów. Bo disco polo jest ciągle żywe. Co więcej, pomimo upływu lat od złotej ery tej muzyki, ona ciągle świetnie się ma. W dodatku regularnie się odradza i tryska niespożytą energią, która udziela się gawiedzi. I zapewne z tej nieśmiertelności i być może z jakiegoś dziwnego sentymentu do disco polo narodził się właśnie ten film.
Żeby go przyswoić i strawić, trzeba mieć sporą tolerancję na ogólnie pojęty discopolowy kicz. Tym bardziej, że twórcy (współautorem scenariusza jest aktor Mateusz Kościukiewicz, który epizodycznie pojawia się w filmie) postanowili wpleść opowieść o polskiej gorączce disco polo w mit Dzikiego Zachodu, podany w formie komiksowej. A jakby tego było jeszcze mało, to przyoblekli ją w plastikowo-bajkową otoczkę pełną kolorowych wizji jak z amerykańskiego snu. Wizualnie „Disco polo” wygląda jakby skąpano go w tęczy. Może i ma to jakiś swój urok, i nie sposób nie docenić sprawności realizatorsko-technicznej całego sztabu ludzi. Jest więc głośno, jest skocznie, jest kolorowo – aż oczopląsu można dostać - i tak słodko, że aż zęby bolą. Nie brakuje też filmowych cytatów. Ale to wszystko sprawia, że ciężko mówić tu o jakimkolwiek prawdopodobieństwie. Nie znajdziemy też w „Disco polo” ani grama polskiej rzeczywistości i prawdziwego ducha lat 90. No, może namiastką polskich lat 90. jest głos lektora Tomasza Knapika, który pojawia się na chwilę na samym początku. Za to mamy amerykańskość w wersji fast food i kicz w najczystszej postaci. Dlatego mam wrażenie, że ten film jest bardziej kiczowaty niż teksty discopolowych piosenek.
„Disco polo” powstało pewnie dla żartu, dla dobrej zabawy – ale chyba głównie jego twórców. Rozumiem konwencję i założenie tego filmu. I zgodziłbym się na to, gdyby tylko w tym wszystkim była jakaś lekkość, wdzięk i powab. Co sprawiłoby, że „Disco polo” by mnie porwało swoją innością, a nie zmęczyło i rozdrażniło. W dodatku jakoś tak mi żal tych wszystkich świetnych aktorów - z Tomaszem Kotem, Dawidem Ogrodnikiem, Piotrem Głowackim i Joanną Kulig na czele. Bo jeśli starsze panie (i nie tylko one) na seansie chichrają się z „ku…w”, którymi Kot rzuca na lewo i prawo, bo nic innego nie ma do powiedzenia i zagrania, to jakoś tak przykro się robi. Szczególnie po jego wybitnej roli profesora Religii, za którą ostatnio otrzymał Złotego Orła. To samo dotyczy Ogrodnika, który za swoją kreację w „Chce się żyć” zasłużył na Oscara, a tutaj musi się silić i prężyć.
Jeśli więc słowa: „Disco polo to jesteśmy my i o nas jest ta muzyka”, które wypowiada bohater grany przez Ogrodnika, dotyczą nas widzów, to ja się pod nimi zdecydowanie nie podpisuję.
Dominik Nykiel