Mówię: Wojciech Smarzowski, myślę: polskie kino na wysokim poziomie. I chociaż reżyser ten zrobił dopiero kilka filmów (oto cała jego filmografia: „Róża”, „Dom zły”, „Wesele”, „Małżowina”), to już zdążył wyryć się, zapewne nie tylko w mojej świadomości, jako twórca, który nie zawodzi i sprawia, że wychodzę z kina emocjonalnie sponiewierany i z duszą na ramieniu. Tak, jakby ktoś postawił mnie przed wielkim lustrem i pokazał odbicie naszych najgorszych wad i otaczającej nas rzeczywistości – bez jakiegokolwiek koloryzowania, słodzenia i – co najgorsze - bez cienia optymizmu; po prostu jest jak jest, a winny jesteśmy temu my sami. „Oto Polaków portret własny”, zdaje się mówić Smarzowski swoimi filmami.
„Drogówka” idealnie wpisuje się w ten ciąg portretów Polaków i samej Polski. Bo chociaż rzecz skupia się na policji, konkretnie na tytułowej drogówce, to tak naprawdę jest ona tylko pretekstem, przekaźnikiem i punktem, od którego rozchodzi się i przez który pokazuje się społeczną chorobę, trawiącą nasz kraj – wszechobecną i wszechogarniającą korupcję. Już nie tylko to, że policja bierze w łapę za niewypisanie mandatu i nieprzyznanie punktów karnych. Reżyser pokazuje wprost, że w Polsce biorą prawie wszyscy i prawie wszystkim się dostaje: urzędnikom, lekarzom, politykom, prawnikom, księżom, biznesmenom. Jak słusznie zauważył mój kolega, z publicznych zawodów, będących ciągle na społecznych ustach, czyli na tzw. świeczniku, nie dostaje się jedynie nauczycielom, na których powszechnie wiesza się psy. Być może tylko dlatego, że ów zawód nie kojarzy się i nie ma nic wspólnego z łapówkarstwem, a także z alkoholizmem i dziwkarstwem, które to w filmie (i najczęściej? w życiu) Smarzowskiego idą razem w parze.
Ten brutalny, bezwzględny, smutny, wręcz dołujący społeczny (zawodowy) obraz, namalowany przez twórcę „Wesela”, podkreślają kadry utrzymane w szarych i „brudnych” odcieniach, którym towarzyszą chropowate zdjęcia (często nagrane kamerą z telefonu komórkowego) oraz rwana narracja i montaż (szczególnie w pierwszej połowie filmu, na którą w dużej mierze składają się „scenki z pracy policjantów z drogówki”). Takie realizatorskie podejście wywołuje dodatkowy niepokój i nerwowość, a jednocześnie skupia większą uwagę widza i angażuje go w opowiadaną historię. Naprawdę ciężko było mi oderwać oczy od ekranu, ponieważ to, co pokazuje Smarzowski (nie szczędzi, jak zwykle, widzowi niełatwych i mocnych scen) hipnotyzuje i jednocześnie wysysa z człowieka cały optymizm i wiarę w to, że może być w naszym państwie dobrze, skoro ci, którzy stoją na jego czele lub mają jakiś wpływ na jego kształt, są jacy są i robią to, co robią (myślą tylko o tym, by dorwać się do koryta i wyżreć z niego jak najwięcej). I chociaż wiem, że oglądam film, to jednak mam świadomość, że to, co on pokazuje, jakoś dziwnie pasuje do obrazu Polski znanego z gazet i publicystyki, a przesyconego w ostatnich latach relacjami z afer i innych niewyjaśnionych spraw. Szczególnie, że reżyser aluzyjnie nawiązuje do różnych przekrętów, jakie miały u nas miejsce, a o których było głośno (np. świeża sprawa: komisja europejska cofnęła Polsce fundusze na budowę autostrad ze względu na zmowę cenową i ustawione przetargi; „afera gruntowa” z Lepperem - przekształcenie gruntów rolnych na Mazurach w inne, by móc budować hotele; przekraczanie prędkości choćby przez Kurskiego; sprawa doktora Mirosława G.; afera Amber Gold - całkowity brak nadzoru finansowego nad jedną firmą i wyprowadzenie pieniędzy; niewyjaśnione zabójstwo gen. Papały - komendanta głównego - teraz ustalono, że zrobili to złodzieje samochodów! itd.).
Co się jeszcze tyczy samego obrazu policji i policjantów, to chyba w „Drogówce” jest on jeszcze bardziej przerażający i jeszcze bardziej sugestywny niż ten pokazany przed kilkoma laty (w 2005 roku) w „Pitbullu” w reż. Patryka Vegi. Bo u Vegi dotyczył przede wszystkim samej policji (oficerów z Wydziału Zabójstw), a u Smarzowskiego, o czym już wcześniej napisałem, rzecz nie dotyczy tak naprawdę tylko jednej grupy zawodowej, lecz wielu. I stąd te odczucia i tak mocny efekt oddziaływania filmu. Natomiast śmiech, jaki pojawia się na sali w trakcie seansu (film cieszy się sporym zainteresowaniem), to śmiech nerwowy, taki bardziej przez zęby niż pełną gębą, który może i jest jakimś buforem dla nagromadzonych emocji, ale nie przynosi ze sobą żadnego odprężenia. Z tego względu, że Smarzowski nie tworzy kina rozrywkowego, przyjemnego i łatwego w odbiorze. On tworzy kino do głębokiej refleksji. Takie, o którym się nie zapomina. I przede wszystkim nie jest to kino dla każdego, o czym warto pamiętać, wybierając się na „Drogówkę”, czy na każdy kolejny film tego twórcy.