To już nie pierwszy raz zdarza się, że film (komedię) sugestywnie reklamuje się w taki sposób, jakby był on autorstwa Woody’ego Allena. Co może niepotrzebnie wprowadzać widzów w błąd. Tymczasem „Dziewczyna warta grzechu” nie jest dziełem twórcy „O północy w Paryżu”, a tylko (lub: aż) porównuje się ją do filmów nowojorskiego reżysera.
Porównania może i są uzasadnione, ponieważ jest to film „w stylu Alllenowskim”, ale to jest tak jakby wziąć do ręki książkę, na której będzie napisane: „Powieść w stylu Stephena Kinga” lub „Powieść w stylu Stiega Larssona” - to nigdy nie będzie tak samo i to samo. Coś takiego odbieram wręcz jako żerowanie na czyimś sukcesie; przejaw wtórności, naśladownictwa i braku własnych pomysłów, co staje się już normą nie tylko w świecie literatury, ale również i filmu. Wracając do „Dziewczyny…”, to przede wszystkim zdecydowanie brakuje jej tego, co mają komediowe filmy Allena: uroku, lekkości i magii. Tym bardziej, że o tej magii, wyjątkowości i nostalgii często się tutaj wspomina.
Co się zaś tyczy samego gatunku, o którym wcześniej wspomniałem, to muszę z przykrością poinformować, że w „Dziewczynie…” jest mała zawartość komedii w komedii. Jeśli więc komedię mierzyć miarą uśmiechów, to w trakcie seansu doświadczyłem ich (i nie tylko ja) niezwykle rzadko i w dodatku śladowo. Przede wszystkim dlatego, że tak naprawdę z tej opowieści bije smutek i żal. I chociaż jest to nostalgia reżysera za dawnymi czasami, za dawnym kinem, za innym życiem; takim życiem niezwykłym filmowych gwiazd - co samo w sobie jest pozytywne, to jednak nam-widzom on ciąży, pozostając smutkiem samym sobie. I to z nim wychodzimy z kina. Dlatego letniość odczuć po seansie jest czymś naturalnym i zrozumiałym. Szkoda, bo zapowiadało się nieźle. Podwójna jednak szkoda jest i będzie, gdy uświadomimy sobie, że ten film zrobił Peter Bogdanovich, który stworzył m.in. takie arcydzieła jak „Ostatni seans filmowy” (1971) czy „Papierowy księżyc” (1973). Wtedy dojdziemy do wniosku, że ta filmowa dziewczyna i jej historia nie była warta naszego czasu.
Dominik Nykiel