Patrzę na wakacyjny repertuar kin i mam wrażenie, że ten film znalazł się w nim przez przypadek. Chodzi o to, że nie przystaje on do propozycji, które prezentuje się w sezonie letnim, kiedy widzowie szukają na ekranie czegoś lekkiego, łatwego i – najczęściej - przyjemnego. W skrócie: czegoś, co służy najzwyklejszej rozrywce. „Dziewczyna z lilią”, francuska produkcja z etatową romantyczką, czyli Audrey Tautou, a także z Romainem Durisem i Omarem Sy’em, nie jest tak naprawdę ani lekka, ani łatwa. Natomiast jeśli chodzi o przyjemność z jej oglądania, to już kwestia gustu. Już wyjaśniam w czym rzecz.
Zacząć należy od tego, że filmu Michaela Gondry’ego, który wcześniej zrealizował chociażby „Zakochanego bez pamięci” czy „Green Hornet 3D”, tak prosto streścić się nie da. Najprościej i najlepiej jest powiedzieć, że jest to historia miłosna w oprawie mocno surrealistycznej i groteskowej, jakich często w kinie się nie spotyka. Bo czego tu nie ma! Pianino, które robi drinki (nazywane pianobarem); mężczyzna przebrany za mysz o rozmiarach niewiele większych od myszy; dzwonek do drzwi pełzający jak karaluch; warczące i samo poruszające się buty; kucharz mieszkający w lodówce i wydający z niej wszelkie produkty; mieszkanie-wagon jakby „zawieszone” wysoko nad ulicami; taniec-rozciąganiec (to moje określenie); i jeszcze wielka lilia, które rośnie w klatce piersiowej głównej bohaterki (Tautou). Ale to tylko namiastka. Ponieważ takich „dziwaczności” jest o wiele więcej. Ale ta – nazwa przeze mnie i wzięta w cudzysłów – „dziwaczność”, czyli ten surrealizm (odczuwalny również w dialogach), o którym pisałem na wstępie, to cecha charakterystyczna twórczości Gondry’ego. Jeśli więc ktoś widział wcześniejsze filmy tego reżysera, ten wie, czego się może jeszcze spodziewać.
Co ciekawe i godne odnotowania, to to, że ta historia miłosna ewoluuje – zarówno fabularnie, jak i wizualnie. W kwestii fabularnej, nie jest to historia miłosna z happy endem. Natomiast w kwestii wizualnej: wizualność jest ściśle związana z wydarzeniami, jakie dzieją się na ekranie. Kiedy więc miłość między bohaterami rozkwita, to i ekran tętni barwami. Ale gdy sielankę zakłóca rozwijająca się choroba bohaterki, wtedy kolory stają się szare, ustępując ostatecznie miejsce czarno-białym kadrom. Co za tym idzie, zmienia się i nastrój opowieści, ale nie zmienia się dawka filmowego surrealizmu, która jest równie duża, jak na samym początku.
Plakat „Dziewczyny z lilią”, który jest kadrem wyciągniętym z filmu, zapowiada kolejną romantyczno-bajkową historię z odtwórczynią Amelii. Jest lub może być to trochę mylące. Bajka - to i owszem, ale – jak się rzekło – bez zakończenia w stylu „i żyli długo i szczęśliwie”. Romans – jak najbardziej, ale trzeba wziąć poprawkę na to, w jaką został ubrany formę. Dlatego odradzam ten film tym, którzy fanami surrealizmu w kinie nie są. Natomiast fani ekranowych „dziwaczności”, szczególnie według Gondry’ego, i „udziwnionych” ekranowych miłości, powinni być usatysfakcjonowani.