Wolałabym być lasem niż ulicą
Chciałabym
Gdybym mogła
Bez wahania
Wolałabym czuć ziemię pod stopami
Chciałabym
Gdybym mogła
Bez wahania
(fragment utworu Simon & Garfunkel „El Condor Pasa”)
Mało kiedy zdarza mi się oglądać film, o którym wcześniej niczego się nie dowiem. Tak było jednak w przypadku „Dzikiej drogi”. Seans trafił mi się przypadkiem, a ja, zawsze niecierpliwy sensu historii, wpadłem tu jak śliwka w kompot.
Oto początek filmu. Widzimy piękne widoki. Widzimy dziewczynę. Ma może koło trzydziestki. Dźwiga ogromny plecak i widać, że maszeruje już długi czas. Jest bardzo zmęczona. Siada na skale. Najpierw ściąga buta, następnie z krzykiem paznokiec z dużego palca. To z powodu zbyt długiego marszu. Następnie, z nieuwagi i pewnie zmęczenia, dziewczyna trąca but, który stacza się w przepaść. Dramat. Co robić? Dziewczyna ściąga drugiego buta i wyrzuca go przed siebie wykrzykując niecenzuralne hasło. I oto startujemy z historią…
„Dzika droga” to oparta na faktach opowieść o młodej kobiecie, która postanowiła odbyć pieszą podróż przez szlaki Ameryki. Nie powiedziane jest jednak, dlaczego. Nie powiedziane także, po co, ani dokąd dokładnie. Aby odnaleźć motywację jej działania, historia cofa się raz po raz do czasów jej dzieciństwa, a także dorosłej młodości. Tym sposobem rysuje się portret osoby, która miała problematyczne życie, ale i niełatwy charakter; której dotychczasowe życie nie toczyło się tak, jakby chciała. Bardzo często z powodu jej własnych błędów, nieprzemyslanych decyzji, kłopotów z narkotykami, czy seksem. Ostatecznie mamy tu też portret kobiety, która zdecydowała się w pewnym momencie zostawić swój dotychczasowy świat i uciec w świat dzikiej przyrody.
W tym miejscu zacząłem mieć obawy. Przypomniał mi się bowiem film, którego bardzo nie lubię – „Wszystko za życie” Seana Penna. Opowiada on historię młodego mężczyzny, który chcąc uciec od obowiązków i problemów „normalnego” życia, spakował się i identycznie jak bohaterka „Dzikiej drogi” ruszył w świat. Przed siebie. „Wszystko za życie” jest dla mnie dość tandetną pochwałą „pseudowolności”, która utożsamiana jest z pięknymi widokami, jazdą autostopem, zachodami słońca, czytaniem poezji na skale, czy zwariowanym spływie kajakowym. Wydawać się mogło, że bohaterka „Dzikiej drogi” zmierza w tym samym kierunku, przy okazji poszukując własnego „ja”. Z jednej strony tak było, z drugiej strony nie do końca.
W przeciwieństwie do bohatera filmu Penna, Cheryl Strayed, bo tak jej na imię, ma wyznaczoną trasę. Bierze plecak i wie, że ma przejść od punktu A do punktu B. I że to jej wystarczy. Kiedy dociera jednak do punktu B okazuje się, że nic się nie zmieniło. Nie zaszły żadne zmiany. Obiera więc punkt C, do którego znów dociera. I znów nic. Zagubienie i niepewność wcale nie maleją. Tym sposobem bohaterka obiera kolejne punkty i raz po raz przedłuża swoją wędrówkę. Jej wędrówka jest ciekawa, ale niczego nie zmienia. Aż do pewnego, niespodziewanie nagłego momentu.
Film Jean’a-Marc’a Vallee („Witaj w Klubie”) robi krok dalej z miejsca, w którym zatrzymał się film Penna, dzięki czemu ratuje skórę. Udaje mu się wykroczyć poza ramy prostej historyjki o uproszczonej, a co za tym idzie fałszywej wizji wolności. Czyni to w prosty sposób. Zatacza koło, powracając do tego, co ważne. Droga jest więc tu faktycznie drogą - prowadzi do celu, ale sama w sobie go nie stanowi.
Wracając do mojego zniecierpliwienia. Ten film do ostatniej chwili przeciąga odkrycie swojego prawdziwego sensu. Jest trochę jak wywołany utwór „El Condor Pasa”, który w filmie odgrywa rolę lejtmotywu. Co jakiś czas słyszymy jego początkowy fragment, ale za każdym razem muzyka kończy się przed rozpoczęciem zwrotki. I znów człowieka skręca ze zniecierpliwienia. Kiedy ten refren?! Kiedy ten refren?! A najlepsze jest to, że refren każdy zna i nie stanowi on żadnego zaskoczenia.
Rafał Kaplita
Ocena: 8/10