Recenzja. "Elizjum"
Byłem sceptycznie nastawiony do tego filmu. Bo to science fiction, czyli gatunek, który znowu jest dość mocno eksploatowany, ale ostatnio jakoś średnio sprawdza się w kinie. Nie dość, że nowo powstające filmy z tego obszaru wyglądają jakby efekty specjalnie były ich celem a nie środkiem, to jeszcze brakuje im wyrazistości, pazura i nerwu – tego wszystkiego, co zawiera w sobie dobry scenariusz i sprawna reżyseria. Gdyby filmy SF z ostatnich miesięcy zawierały te elementy, to ich oglądanie nie byłoby jałowe jak tundra i nie kończyłoby się – przynajmniej w moim przypadku – skwaszoną miną oraz niesprecyzowanymi myślami ostatecznie prowadzącymi donikąd.
„Elizjum” nie jest powiewem świeżości w gatunku (podobieństwa widać chociażby do „Dystryktu 9”, czyli wcześniejszej produkcji reżysera „Elizjum”), to również film, w którym nie trudno jest przewidzieć, co będzie dalej i jak to się wszystko skończy, ale za to jest filmem sprawnie zrealizowanym, bez zbędnych przestojów i – jak to mówił mistrz Hitchcock – bez plam nudy, i przede wszystkim o coś w nim chodzi.
W pierwszej kolejności chodzi w nim o arkadyjską wizję świata stworzonego poza naszą planetą (która oczywiście została wyeksploatowana przez człowieka, co oznacza, że nie ma na niej czystego powietrza, panują choroby i ogólnie chyli się ona ku całkowitemu upadkowi - co stanowi już stały temat-przestrogę filmów tego gatunku; tutaj „przedstawicielem świata” jest Los Angeles w roku 2154). To cudowne i rajskie miejsce, gdzie ludzie żyją wiecznie, gdyż mają urządzenia do samoleczenia, znajduje się na stacji kosmicznej zwanej Elizjum, które w mitologii greckiej było częścią Hadesu przeznaczoną dla dobrych dusz. Na tę drugą, lepszą stronę dostają się tylko wybrani (najbogatsi), a pilnuje tego w białym uniformie Jodie Foster, wcielająca się w postać zimnej, wyrafinowanej sekretarz obrony. Ta filmowa wizja Elizjum jest olśniewająca i robi spore wrażenie. Szczególnie, kiedy zbliżają się do niej promy kosmiczne i możemy przyjrzeć się, jak owa arkadia wygląda z zewnątrz. A wygląda jak wielki pierścień, na którym „wygrawerowano” miejsce pełne luksusów. W takich właśnie scenach efekty specjalne należycie spełniają swoją rolę i sprawiają oczom największą przyjemność.
W drugiej kolejności chodzi o marzenie, które chce zrealizować wygolony do łysa Matt Damon – grający tu pierwsze skrzypce. Owo marzenie jest konkretnie związane z Elizjum. Owszem, w pewnym momencie to marzenie zamienia się w konieczność, ostatnią nadzieję na przeżycie, jednak jest też w nim ukryte przeznaczenie, które nieświadomie musi się wypełnić w życiu bohatera. Dlatego właśnie w „Elizjum” o coś chodzi i dlatego ogląda się go z uwagą, nie myśląc aż tak bardzo o tych kosmicznych naddatkach. Co więcej, Damon w roli Maxa, ze swoją twarzą przeciętniaka, naturalną niepewnością i brakiem „gwiazdorstwa”, świetnie sprawdza się jako nieświadomy wybawiciel ziemskiej ludzkości. Przyjemnie się na niego patrzy, a jego bohatera/bohaterów lubi za nic, i to już od pierwszej sceny, w jakiej się pojawia.
Jeśli więc ktoś szuka filmu, który ma go zaciekawić i dostarczyć odpowiednich wrażeń, to „Elizjum” jest jak najbardziej godny uwagi. Nawet jeśli ten ktoś nie przepada za science fiction, ponieważ wizja odległej, (nie)ludzkiej przyszłości została opakowana w ludzkie uczucia i marzenia o lepszym świecie. A to w kinie zawsze się sprawdza.
Dominik Nykiel
dominon@interia.pl
Data wprowadzenia: 2013-08-23