Ostatni film z tornadami w roli głównej na ekranach polskich kin mogliśmy oglądać jeszcze w drugiej połowie lat 90. XX wieku. Dokładnie, to w roku 1996. Był to „Twister” Jana de Bonta, z takimi nazwiskami jak Helen Hunt, Bill Paxton czy z nieżyjącym już Philipem Seymourem Hoffmanem. Pomimo, że od premiery tego filmu minęło już tyle lat, a kino pod względem technicznym zrobiło milowy krok, nadal dobrze się go ogląda, a efekty specjalne nie wywołują szyderczego uśmieszku.
Celowo przed obejrzeniem „Epicentrum” odświeżyłem sobie „Twistera”, bo chciałem wiedzieć, jak bardzo są podobne lub jak bardzo różnią się między sobą te dwa filmy. Plus, oczywiście, chciałem sprawdzić poziom wspomnianych wyżej efektów specjalnych. Różnica pomiędzy oboma tytułami jest piorunująca, natomiast podobieństwo niewielkie. Ale z racji tego, że nie mamy tutaj do czynienia z przeróbką, więc daruję sobie porównania i skupię się na kinowej nowości. Natomiast dla własnej satysfakcji lub zaspokojenia filmowej ciekawości zdobywcy-odkrywcy, w wolej chwili (nawet do obiadu lub przed snem), warto włączyć „Twistera”, by doznać przyjemnego uczucia rozdźwięku.
Ów rozdźwięk jest/będzie spowodowany tym, że to, co twórcy pokazali w „Epicentrum”, poraża i przeraża, i przechodzi ludzkie pojęcie. Nie przesadzę, jeśli napiszę, że wizualnie i fabularnie ociera się to o realizm, w przeciwieństwie do tego, co widzieliśmy w innych filmach katastroficznych, chociażby w „Pojutrze” czy „2012”. Efekt realizmu osiągnięto w „Epicentrum” metodą, która regularnie jest wykorzystywana w kinie, szczególnie w kinie grozy, typu „Blair Witch Projekt” „Rec”, „Projekt: Monster” czy „Paranormal Activity”. Chodzi o to, że większość z tego, co widzimy na ekranie, jest nagrywana – tu i teraz – przez jednego z bohaterów (czy to kamerą, czy telefonem) lub nawet przez kamery szkolnego monitoringu. Mamy więc różne punkty widzenia, które wpływają na nasz odbiór. W ten sposób szybko zapominamy, że „tylko” oglądamy w kinie film, a mamy wrażenie, że podglądamy dramatyczną sytuację. W pewnym momencie sami nawet stajemy się jej uczestnikami, jakbyśmy byli w epicentrum wszystkiego. Tym samym z fabuły robi się paradokument, który uświadamia nam, że takie tragedie – oczywiście, tylko w pewnym stopniu – dzieją się w świecie naprawdę, a i nas mogą dotknąć, czego przykładem są dość częste w wakacje medialne doniesienia o gwałtownych załamaniach pogody i szkodach przez nie wyrządzonych.
Ciekawe jest to, że w trakcie seansu sami zaczynamy zastanawiać się, jak postąpilibyśmy w obliczu takiego zagrożenia oraz w obliczu jego skutków. „Epicentrum” w tej kwestii jest bardzo amerykańskim tworem, ponieważ raz kolejny pokazuje, że cokolwiek by się stało, Amerykanie zawsze podniosą się z tragedii, czemu będzie towarzyszyć powiewająca flaga, której nie zniszczy nawet niespotykane dotąd tornado. Szkoda, że my nie mamy takiego podejścia, takiej wiary, takiej determinacji, takiego poczucia i ostatecznie takiego wsparcia.
Poza całym głównym wątkiem katastroficznym mamy również wątek rodzinny (relacja ojca z synami i matki nieobecnej przy córce) oraz młodzieżowy wątek uczuciowy. To sprawia, że nie tylko pojawiające się na ekranie tornada wciągają nas w fabułę, ale przede wszystkim możemy polubić bohaterów i razem z nimi przeżywać trudne chwile.
W tej całej dramatycznej historii nie brakuje komicznych wstawek, które służą rozładowaniu napięcia i podkreśleniu ogromnego znaczenia zaistnienia w świecie chwilowych „bohaterów” youtube’a. Taką rolę, owych komicznych przerywników, pełnią sceny z udziałem samozwańczych i nie grzeszących inteligencją łowców tornad. W ich przypadku idealnie sprawdza się powiedzenie, że głupi to zawsze ma szczęście.
Ostatecznie jednak „Epicentrum” porządnie straszy (zwiastun tym razem nie kłamie). Napięcie w filmie jest umiejętnie potęgowane, natomiast momentów przerażenia oczekuje się z takim dreszczykiem emocji, jak dziecko, które oczekuje niewiadomego, wjeżdżając wagonikiem do tunelu strachu. Co usatysfakcjonuje nie tylko miłośników kina katastroficznego.