Tych, którzy z kinem mają do czynienia okazjonalnie, być może w pierwszej kolejności, kierując się pytaniem: „na co by tu pójść?”, przyciągnie nazwisko i twarz Roberta Pattinsona - gwiazdora znanego z filmowej sagi „Zmierzch”. Natomiast tych bardziej obytych z kinem i jego twórcami, czyli widzów wyrafinowanych i poszukujących konkretnych filmów, którzy skrupulatnie studiują repertuar, zapewne przyciągnie nazwisko kontrowersyjnego reżysera - Davida Cronenberga. Najciekawsze jednak w tym wszystkim jest to, że każda z tych grup dozna zupełnie innych odczuć. Może być nawet tak, że zarówno przedstawiciele jednej, jak i drugiej grupy po seansie zadadzą sobie retoryczne pytanie: „Po co ja na to poszedłem/poszłam?”.
Filmowe „Cosmopolis” to adaptacja podobno kultowej książki (nie czytałem, więc tym razem porównania nie mam) o takim samym tytule autorstwa Dona DeLillo. Podobnie jak książka (to wiem, bo przekartkowałem literacki pierwowzór) rozpoczyna się od słów Zbigniewa Herberta, które pochodzą z jego wiersza „Raport z oblężonego miasta”: „Jednostką obiegową stał się szczur”. Aż ciepło robi się na sercu, wiedząc, że zarówno DeLillio, jak i Cronenberg czerpią ze spuścizny naszego poety i tak upowszechniają go w świecie. Cóż z tego, jeśli ten drugi (temu pierwszemu podobno się to udało), w opinii piszącego, nie potrafi tym słowom nadać prawdziwej i przejmującej głębi, która by dręczyła człowieka nie tylko zaraz po wyjściu z ciemnej sali, ale jeszcze na długo po seansie, sprawiając, że zechcemy raz jeszcze zgłębić jego dzieło i oddawać się refleksjom nad drapieżną współczesnością i zanikiem prawdziwych relacji międzyludzkich
Za to twórca „Pająka” i „Historii przemocy” każe nam oglądać bladego i bezemocjonalnego aktora (a wszędzie już go pełno, w każdym filmie) w elegancko skrojonym garniturze, który w swej białej i odizolowanej od świata ekskluzywnej limuzynie (jest w niej nawet toaleta) przez prawie połowę filmu jedzie ulicami Nowego Jorku do swojego fryzjera (tak, podobno, też jest w powieści) i bełkocze coś do swoich współpracowników i prostytutek (jedną z nich gra Juliette Binoche), a oni bełkoczą coś do niego (w przerwie zaś oddaje się cielesnym, lecz bezuczuciowym uciechom). Bełkot ten dotyczy otaczającego go świata pełnego anarchii i chaosu (do którego on sam się w dużej mierze przyczynił), i świata finansjery, w którym żyje bohater – dwudziestoośmioletni Eric Parker, multimilioner i szef wszystkich szefów na Wall Street, posiadający wielkie imperium i tym samym wrogów co niemiara (w największego wciela się Paul Giamanti, z którym pod koniec dochodzi do konfrontacji), który zamiast powietrzem oddycha wskaźnikami giełdowymi. Problem polega na tym, że jednego z nich (o nazwie yuan) nie mógł przewidzieć i rozpracować, przez co jego pozycja w wielkim wyścigu szczurów zostaje zachwiana, a dni policzone.
Zdaję sobie sprawę, że zagorzali fani Cronenberga nie zgodzą się z powyższymi i poniższymi stwierdzeniami i powiedzą, że przecież to jest właśnie Cronenberg i to wszystko miało właśnie tak wyglądać (i może będą mieli nawet rację), to jednak – chociaż znam jego filmowy dorobek i prezentowany przez niego styl – postawię się w roli widza, który chciałby zaangażować się w opowiadaną historię i na swój sposób ją przeżyć. „Cosmopolis” tego nie umożliwia. Jest wyprane z wszelkich uczuć, a obrazy, jakie przesuwają się sennie przed oczami, sprawiają, że odbiorca zamiast ulec temu wykreowanemu, futurystycznemu światu, coraz bardziej się od niego oddala, patrząc na niego obojętnie. A chyba nie o to chodziło.
W końcu kwestia, jaką porusza film, to nie żadne science fiction dziejąca się gdzieś tam w kosmosie, tylko coś realnego, a nawet dziejącego się już. I rozumiem ten zabieg posłużenia się „bełkotem”, o którym wyżej wspomniałem, a który też został zaczerpnięty z książki. Ale jednak będę upierał się przy tym, że to, co sprawdza się na kartach powieści, na ekranie już niekoniecznie. Tym bardziej, że raczej mało kto sięgnął wcześniej po książkę, więc nie będzie wyłapywał pochodzących z niej „smaczków”.
Cronenberg po raz kolejny pokazuje, że jednak nie jest reżyserem dla mas. Nawet jeśli w obsadzie jego filmu znajduje się taka hollywoodzka gwiazda jak Pattison. Dlatego, by przypadkowy widz nie czuł się rozczarowany i oszukany „Cosmopolis” uczciwie polecam tylko zagorzałym fanom tego reżysera. Oni nie powinni narzekać. Natomiast fanów Pattinsona, którzy mogą nie wytrwać do końca seansu, a takie przypadki zdarzają się, odsyłam do innych filmów z udziałem tegoż aktora i najnowszej, a zarazem ostatniej odsłony filmowego „Zmierzchu”, która już jesienią. Wtedy i wilk będzie syty, i owieczka cała.