Oto mały, filmowy poradnik dla przyszłych i obecnych rodziców. Celowo odnoszę się ogólnie do rodziców, a nie tylko do matek, ponieważ, jak się okazuje, rzecz dotyczy również tatusiów. Czy chcą tego, czy nie. Ostatecznie i tak przecież nie mają oni nic do powiedzenia i pokornie muszą podporządkować się swojej żonie/partnerce, by razem z nią przejść długą oraz męczącą drogę od poczęcia (no, może ten etap aż tak męczący nie jest, w każdym razie najłatwiejszy i najprzyjemniejszy z całości) po narodziny pociechy. Przy czym dla kobiety ta droga wygląda inaczej, a dla mężczyzny inaczej. Odkrywcze to nie jest, ale właśnie na takim, dwojakim, damsko-męskim podejściu skupia się film „Jak urodzić i nie zwariować”, który powstał na podstawie profesjonalnego poradnika dla przyszłych matek o „spokojnym” tytule „W oczekiwaniu na dziecko”. Przekartkowałem w księgarni ów poradnik i śmiało mogę powiedzieć, że film na pewno nie jest jego wierną adaptacją. Tak naprawdę inspiracją mógł być tutaj KAŻDY poradnik o tematyce ciążowo-rodzicielskiej. Ale że twórcy wskazali akurat ten (może trzeba było podnieść mu sprzedaż?), więc musimy na to przystać. Swoją drogą książka autorstwa Heidi Murkoff robi wrażenie (obszerna, przejrzysta, zawierająca wiele haseł i opisująca ciążę miesiąc po miesiącu) i gdyby piszącemu te słowa przyszło doszkalać się w omawianym temacie, na pewno w pierwszej kolejności sięgnąłby po tę pozycję.
Jak wiadomo najlepsze nauki i tak wyciąga się, zderzając ze sobą różne spojrzenia, poglądy i doświadczenia. Bo przecież każdy myśli sobie swoje, każdy wie swoje i każdy doświadczył czegoś innego. Tym bardziej na gruncie rodzicielskim. Ale to wiedzą najlepiej tylko rodzice. Dlatego punktem wyjścia do tej historii, opowiedzianej przez mężczyznę (tak, tak), Kirka Jonesa, który w 2009 roku zrobił „Wszyscy mają się dobrze” (z Robertem De Niro, Samem Rockwellem, Drew Barrymore i Kate Beckinsale), jest przedstawienie pięciu par, oczekujących na dziecko, których losy, gdzieś tam, przeplatają się ze sobą. Pięć par, to dziesięć osób, stąd lista znanych nazwisk w obsadzie jest długa i stanowi wabik na potencjalnych widzów. A zdobią ją m.in. takie nazwiska: Diaz, Lopez i Quaid. Nie trudno się też domyślić, że – jak przystało na komedię damsko-męską i taką ilość bohaterów w niej występujących – między przedstawicielkami płci żeńskiej i przedstawicielami płci męskiej dojdzie do nieporozumień, zgrzytów i ciągu przeróżnych, ale wesołych sytuacji. Bo każda para boryka się tutaj z czymś innym (ale zawsze w pierwszej kolejności chodzi o jeszcze nienarodzone dziecko) i na swój sposób daje sobie radę z problemami, jakie ich spotykają. Jedne momenty śmieszą w filmie mniej, inne bardziej, a jeszcze inne wcale. Oczywiście, zawsze jest to kwestia poczucia humoru, a to, jak wiemy, u każdego występuje w różnych dawkach, odcieniach itp. Dlatego nie wskazuję tym razem konkretnych scen, bo, jak pokazują seansowe obserwacje, każdy śmiał się z czegoś innego i każdy na swój sposób – od uśmiechu pod nosem, poprzez słyszalny śmiech, wtórujący innym, aż po taki głośny, pojedynczy (bo i taki dało się słyszeć i widzieć), wyróżniający się zdecydowanie na tle innych. Jednak najważniejsze w tym wszystkim jest to, że śmiały się zarówno kobiety, jak i mężczyźni. Oznacza to – ni mniej, ni więcej – że każdy w tym filmie znajdzie coś dla siebie.
Chciałbym jeszcze, nawiązując do fabuły, zwrócić uwagę na motyw grupy mężczyzn-ojców, którzy nie zaliczają się do wspomnianych wcześniej par, ale pojawiają się co jakiś czas (jest wśród nich m.in. Chris Rock), pchając wózki i niosąc swoje pociechy w tzw. „kangurkach”, by wygłosić, niczym chór w tragedii greckiej, wielkie PRAWDY o rodzicielstwie, a szczególnie o byciu tatusiem. Panowie funkcjonują jak grupa wsparcia, mająca świadomość tego, że każdy jej członek już „przepadł” (bo są mężami i tatusiami), ale za to doznają pełni szczęścia, gdyż pociechy, jakkolwiekby w kość nie dawały, są ich największym osiągnięciem życiowym.
Osobiście odczuwam po seansie tego filmu mały niedosyt, ponieważ mogłoby być więcej i bardziej – więcej humorystycznych scen, prezentujących oryginalne żarty słowno-sytuacyjne, oraz nieco mądrzej, tzn., by po obejrzeniu „Jak urodzić i nie zwariować” nasuwały się jakieś refleksje na temat rodzicielstwa. Tego tutaj brak. A nawet jeśli coś takiego jest w filmie Jonesa, trzeba to wyłuskiwać na siłę. A można było delikatnie i nienachalnie przemycić jakąś wyrazistą, życiową mądrość. Wtedy film i historia w nim przedstawiona zyskałaby na tym. Bo to, że okres ciąży dla wszystkich jest trudny, a najtrudniejszy dla kobiet, każdy wie. Nawet ten/ta, który/która jak na razie nie myśli o zakładaniu rodziny. A to jeszcze za mało, by uznać tę komedię za naprawdę dobrą.
Portal resinet.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy i wypowiedzi zamieszczanych przez internautów. Osoby zamieszczające wypowiedzi naruszające prawo lub prawem chronione dobra osób trzecich mogą ponieść z tego tytułu odpowiedzialność karną lub cywilną.
Drogi użytkowniku! Trafiłeś na archiwalną wersję działu kinowego. Filmowe newsy, bieżący repertuar kin oraz filmotekę znajdziesz w nowej odsłonie serwisu.