Tim Burton już od dawna jest marką samą w sobie. Ktoś kto idzie do kina na najnowszy film tego reżysera, dobrze wie, czego może się spodziewać, czyli - jak to będzie wyglądać i w jakim klimacie będzie utrzymane. Widz Burtonowski wie również, że w jego kolejnej filmowej historii nie może zabraknąć bardzo ważnego elementu świata przedstawionego – wyrazistego i ekscentrycznego (jak sam reżyser) bohatera, w którego najczęściej wciela się ten sam aktor – Johnny Depp. Często w filmach Burtona pojawia się również jego żona – Helena Bonham Carter, kreując nie mniej dziwaczną postać niż Depp.
I nie inaczej jest w przypadku „Mrocznych cieni”. To kolejny wspólny film tego tercetu egzotycznego, w którym każdy odgrywa swoją charakterystyczną rolę.
Burton „Mrocznymi cieniami” najwyraźniej chce wpisać się w obecnie panujący trend (w Kinie, telewizji i literaturze), ponieważ sięgnął po tematykę wampiryczną. Przedstawił opowieść o Barnabasie Collinsie (Depp), na którego zazdrosna kochanka-czarownica o imieniu Angelique (Eva Green), jeszcze w XVIII wieku, rzuca klątwę, zamieniając go w wampira, ponieważ ten, kochając inną (której Angelique pomogła zejść wcześniej z tego świata), wzgardził jej uczuciami. W dodatku obraca przeciwko niemu całą społeczność miasteczka Collinwood, założonego jeszcze przez jego rodziców trudniących się połowem i przetwórstwem ryb, aż w końcu doprowadza do jego uwięzienia w trumnie spętanej grubym łańcuchem, ulokowanej głęboko pod ziemią. Tak mija prawie dwieście lat. Collinwood zmienia się, bo czasy się zmieniają (są lata 70. XX wieku), ale nie Barnabas, którego po dwóch wiekach wykopują robotnicy, pracujący przy budowie McDonald’s. I oto przychodzi Barnabasowi zmierzyć się z nową rzeczywistością, ale za to starymi problemami. Bo, jak mówi stare powiedzenie, stara miłość nie rdzewieje (i nie umiera) i trwa poza grobową deskę.
Chciałoby się powiedzieć, że jest to jeden z tych lepszych filmów Burtona, ale stwierdzenie takie przychodzi jakoś z trudem. Niby wszystko jest po Burtonowsku, a jednak po wyjściu z kina odczuwa się dezorientację myślową i podskórne zawiedzenie, do którego trudno się przyznać. Nawet przed samym sobą. Szczególnie jeśli zna się poprzednie filmy tego reżysera i wie, na co go stać. Bo kto z nas nie oglądał chociażby „Edwarda Nożycorękiego” (z Deppem), „Sok z żuka” (z popisową rolą Michaela Keatona), „Ed Wooda” (też z Deppem), czy dwie części „Batmana” (te z Keatonem)? Można tu jeszcze wymieniać kolejne tytuły albo te powyższe zamieniać na inne. W każdym razie zdecydowana większość filmów Burtona pozostawia trwały ślad w pamięci. Nawet jeśli oglądało się je/któryś z nich „wieki temu”, to bez opuszczania powiek można zobaczyć przed oczami obrazy z tych filmów i przywołać niesamowity klimat tej czy innej historii. To stanowi o ich sile i wyrazistości najlepszych filmów reżysera „Charliego i fabryki czekolady”.
Obawiam się jednak, że czas może nie być tak łaskawy dla „Mrocznych cieni”. Po pierwsze, dlatego, że wampiryczny temat, o którym wspomniałem wcześniej, jest już mocno ograny, a różnica polega na tym, że jest to tylko inna jego wersja – wersja według Burtona.
Po drugie, zabrakło tej historii większej lekkości, groteskowości i przede wszystkim za mało ma w sobie poczucia humoru. Sceny, które wywołują rozbawienie, da się policzyć na palcach jednej ręki. A to wielka szkoda, gdyż tych nielicznych chwil wesołości wyczekuje się jak tzw. „momentów” w filmie erotycznym. Gdyby reżyser pozwolił sobie na większą finezję i żart, jego najnowszy film bardzo by na tym zyskał.
Po trzecie, co ściśle powiązane jest z tym, co „po drugie”, w trakcie seansu można odnieść wrażenie, że Burton chwilami sam nie wie, czy jego historia ma być mroczna i poważna, czy raczej powinna podążać w stronę całkowitej groteski, parodii i czarnego humoru. Zabrakło zdecydowania, przez co widz podczas oglądania może mieć problem z nastawieniem się do tej opowieści; to dylemat w stylu: „nie wiadomo czy śmiać się, czy płakać”.
Po czwarte, chwilami „Mroczne cienie” dłużą się, bo nie mają w sobie żadnego zaskoczenia, a fabuła zmierza do przewidywalnego zakończenia. „Za długi” – to pierwszy zarzut jaki usłyszałem (tak, znowu podsłuchałem) od wychodzących z seansu widzów, którzy dzielili się ze sobą wrażeniami. Jeśli odczuwa się długość oglądanego filmu, to bynajmniej nie przemawia to na jego plus. Przede wszystkim zniechęca do jego ponownego obejrzenia.
Po piąte, jest w tym filmie scena, która do złudzenia przypomina scenę z filmu Roberta Zemeckisa „Ze śmiercią jej do twarzy”. To ta, w której Angelique, próbując dopaść Barnabasa i jego najbliższych, wywraca się i skręca kark, a jednak dalej żyje. Bo przecież jest nieśmiertelna. Wcześniej, bo w 1992 roku, podobnych obrażeń doznała bohaterka grana przez Meryl Streep. Właśnie w filmie Zemeckisa. Przypadek czy celowe nawiązanie? Do tej pory Burton tworzył oryginalne sceny i kadry. Nagle pojawiła się u niego jakaś dziwna wtórność, którą w filmie kogoś innego można by całkowicie przemilczeć. Ale nie tutaj, nie w przypadku Burtona.
I po szóste, za mało jest w tym filmie tajemniczej bajkowości i przerysowania, czego nie brakuje poprzednim i najlepszym filmom Burtona. Zabrakło miejsca dla wyobraźni widza. Tak jakby twórca obawiał się, że jego widzowie (widzowie w ogóle?) są ludźmi bez wyobraźni i wszystko muszą mieć podane na tacy. A nie muszą. Nie w przypadku jego filmów.
A co jest dobrego i wartego dostrzeżenia w „Mrocznych cieniach”? Bezapelacyjnie i bezdyskusyjnie Johnny Depp. To nazwisko w połączeniu z filmem Burtona mówi samo za siebie. Aktor znowu stworzył ciekawą kreację (i jakże inną od poprzednich) i znowu stroi te swoje wizytówkowe miny, które jego fani znają już na pamięć, ale z chęcią zobaczą ponownie i na pewno się nie zawiodą.
Są i inne jeszcze plusy tego filmu, ale te już Państwu pozwolę odkryć samodzielnie. Bo a nuż się okaże, że moje plusy dodatnie okazałyby się dla Państwa plusami ujemnymi, a minusy ujemne, które wyżej wymieniłem, okażą w ostateczności minusami dodatnimi. Oby tak się stało. W każdym razie – jakby powiedział to Barnabas - zaiste nie jest to zły film. Ale od zacnych reżyserów, którzy onegdaj tworzyli dzieła najwyższych lotów, trzeba wymagać więcej. Niechaj trzymają fason. I basta!