Czekaliśmy, czekaliśmy, aż w końcu doczekaliśmy się. Pojawił się w oparach tajemnicy, wielkich oczekiwań, nadziei, a tydzień przed jego polską premierą – niestety – tragedii, jaka miała miejsce w Denver, co położyło cień na tym konkretnym tytule i całej trylogii „Batmana” według Christophera Nolana. Pojawiły się pytania, szczególnie w naszej prasie, o sens realizacji takich filmów jak „Batman”. Zarzut: duża ilość przemocy i negatywny jej wpływ na ludzi (jednostki?) i ich psychikę. Pewnie nie będę w tej opinii obiektywny, tym bardziej, że Batman to mój ulubiony komiksowy (dla mnie – filmowy) bohater (bo: jest zwykłym człowiekiem, nie posiada nadnaturalnych zdolności, walczy ze złem, jest symbolem, nie zabija i ma świetny strój i świetne gadżety), dlatego można się z tą opinią zgodzić bądź nie, ale Kino jest zabawką dla zdrowych psychicznie, którzy wiedzą jak się z nią obchodzić i wiedzą gdzie kończy się filmowa fikcja, a zaczyna rzeczywistość. Do tego mają świadomość, co to jest popkultura i jak się należy z nią obchodzić. I chociaż szczerze współczuję ofiarom oraz ich najbliższym, i podwójnie przykro mi, że do tego zdarzenia doszło w takim właśnie magicznym miejscu jak kino, dlatego bez jakiś wywodów i dywagacji, bo nie temu służy niniejszy tekst, dodam, że nie ma tu tak naprawdę znaczenia czy chodzi o „Batmana”, czy o jakiś inny film (np. „Urodzeni mordercy” Olivera Stone’a). Do tej tragedii mogło dojść na każdym innym filmie. Niekoniecznie filmie z przemocą w tle. Chociaż takich zdecydowanie nie brakuje. Wniosek? Kino, jako sztuka, nie jest dla wszystkich. Na pewno nie dla tych, którzy nie rozumieją instrukcji obsługi tego wynalazku.
Przepraszam za to wprowadzenie (mam nadzieję, że w żaden sposób nie jest prowokacyjne ani buńczuczne – nie temu służyło), które bezpośrednio nie dotyczy samego filmu, ale czułem, że musiałem coś powiedzieć. Tym bardziej, że Kino jest mi bardzo bliskie i przynosi same pozytywne inspiracje, dając przy tym dużo radości. Dlatego już bez przedłużania słów kilka o najnowszym „Batmanie”.
„Mroczny rycerz powstaje” jest zwieńczeniem trylogii i przede wszystkim odbudowanej historii Człowieka-Nietoperza, którą przed laty doszczętnie zniszczył Joel Schumacher swoim „Batmanem Forever” (1995) i „Batmanem i Robinem” (1997). Stąd oczekiwania widzów były wielkie i tym samym ambicje twórców nie mniejsze. Szczególnie, że druga część, „Mroczny rycerz” (2008), wzbiła się na wyżyny fabularne, wizualne, a nade wszystko – wyżyny aktorstwa. Tak, to był demoniczny popis nieżyjącego już Heath Ledgera, który z postaci Jokera, symbolu wszelkiego zła i anarchii, uczynił mistrzostwo. Jakkolwiek to zabrzmi w obliczu obu tragedii (śmierci aktora i strzelaniny w kinie), Ledger potrafił delektować się swoją mroczną rolą i sprawić, że za każdym razem ogląda się go z niesłabnącym zahipnotyzowaniem (każdorazowe mlaśnięcie Jokera powoduje ciarki na plecach). Często nawet mówiło się i nadal mówi, że skradł cały film i przyćmił tytułową rolę Christiana Bale’a. (Ledger, za swoją kreację, rok po premierze filmu, otrzymał pośmiertnie Oscara). Stąd - w głównej mierze – do filmu przyległo określenie „kultowy”, które rodzi się z czasem, a samo w sobie jest jak poprzeczka ustawiona na najwyższym poziomie. A tej najczęściej nie sposób przeskoczyć.
Czy udało się Nolanowi przebić nowym „Mrocznym rycerzem ” to, co zrobił cztery lata wcześniej? Niestety dzisiaj, dzień po obejrzeniu filmu, sam sobie nie jestem w stanie jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Owszem, oglądałem trzecią część z zapartym tchem, wpatrzony w ekran jak sroka w kość, bez uczucia dłużenia się (seans trwa dwie i pół godziny), i wyszedłem z kina pozytywnie oszołomiony, z chęcią ponownego obejrzenia filmu, ale i tak biję się z własnymi myślami. Chyba jednak potrzeba więcej czasu, by stwierdzić o pełnej i prawdziwej jakości finału „Mrocznego rycerza”. Tym bardziej, że – jak już zostało powiedziane – druga część to był skupiający największą uwagę popis Ledger-Jokera.
W trzeciej części „Batmana”, która rozgrywa się osiem lat po wydarzeniach przedstawionych w „dwójce”, nie ma już Jokera, ale jest za to Bane (Tom Hardy – ale ciężko go tu rozpoznać) – wygolony osiłek, żołnierz doskonały, z maską na twarzy, która umożliwia mu funkcjonowanie. Kim jest, skąd się w ogóle wziął i dlaczego nosi maskę, oczywiście, zostanie wyjaśnione. W każdym razie pojawia się w Gotham, by zrealizować niezrealizowany dotąd plan Ra’s Al Ghula (Liam Neeson) – by zniszczyć miasto, a przy okazji pokonać Batmana, którego prawdziwa tożsamość jest mu doskonale znana. Może i nie jest on Jokerem, ale przeraża równie bardzo jak on. Przeraża jego fizyczność (sprawia wrażenie niezniszczalnego, szczególnie widać to w konfrontacji z Batmanem), jego spokój, jego opanowanie i zduszony przez maskę głos, który swoją drogą w zwiastunie był nieco inny(?), lepszy(?). Proszę się wsłuchać. To Bane potrafi dać sobie radę z każdym, nawet z Batmanem (scena pierwszej fizycznej konfrontacji bohaterów szarpie nerwy). To on doprowadza do tego, że policjanci w Gotham są jak zastraszona zwierzyna, na którą poluje się i zabija ją lub więzi. To on najbardziej wyniszcza to miasto i prawie zabija jego zamaskowanego obrońcę. Patrzymy na to z przejęciem, ale i nadzieją, bo przecież – jak z założenia wiemy i głosi to sam tytuł – mroczny rycerz musi powstać i powstrzymać przeciwnika oraz znowu odzyskać dobre imię.
Bane-Hardy to nie Joker-Ledger. Zresztą to dwie różne postacie, które zachowują się inaczej i o coś innego im chodzi, więc każdy z panów odtwarzający swoją rolę, miał coś innego do zagrania. Dlatego porównywanie ich mija się z celem. Ale tak jak Joker w skórze Ledgera, tak Bane w skórze Hardy’ego zapewne stanie się popkulturowym produktem. Tylko czekać aż w obiegu pojawią się jego maski. Jeśli faktycznie do tego dojdzie, Bane zaistnieje w świadomości widzów, będzie to tylko dowód na to, że nie tylko Ledger potrafił stworzyć kreację, o której nie sposób zapomnieć. A tym samym będzie to na plus dla filmu.
Z nowych postaci, o których należy jeszcze wspomnieć, obok tych już dobrze znanych: Alfreda (Michael Caine – tym razem bardzo rozczulający nas i się), Luciusa Foxa (Morgan Freeman) i komisarza Gordona (Gary Oldman), pojawia się Kobieta-Kot – jako zdrajca i sprzymierzeniec w jednym. Kostium bohaterki wkłada tutaj Anne Hathaway. Będzie to znowu bardzo subiektywna opinia, ale swoją gracją, seksapilem, na który składają się wielkie, sarnie, ciemne oczy, duże, szerokie, czerwone usta, smukła sylwetka i długie włosy, zostawia daleko w tyle blondynkę Michelle Pfeiffer, poprzednią odtwórczynię tej roli w „Powrocie Batmana” Tima Burtona. To po prostu „kocica” naszych czasów. I jak Bane-Hardy przeraża, Batman-Bale wzbudza podziw, tak Kobieta-Kot–Hathaway sprawia, że czujemy się oczarowani i uwiedzeni w jednym. Dostarcza najprzyjemniejszych doznań podczas tego mrocznego seansu.
Jeśli na obecną chwilę trudno jednoznacznie stwierdzić o wyższości jednej części nad drugą, tak zdecydowanie można powiedzieć, że „Mroczny rycerz powstaje” na pewno nie rozczarowuje. Nolan niezmiennie stanął na wysokości zadania i przygotował spektakularne widowisko na miarę swojego talentu. Na szczęście nadal nie zgodził się, by zrobić je w 3D. Niby jest tak samo, jak zawsze (ta sama przytłaczająca atmosfera z niewielką dozą poczucia humoru), a jednak inaczej. Ta „inność” polega tutaj na tym, że w najnowszej odsłonie Batmana, która nadal jest – jak już wspomniałem – mroczna, spora część akcji dzieje się w dzień. Daje to poczucie większej realności, a przede wszystkim pozwala lepiej przyjrzeć się Gotham, które do złudzenia (szczególnie w ujęciach z lotu ptaka) przypomina Nowy Jork. Patrzymy na Gotham i czujemy pustkę. Czujemy ją nawet wtedy, gdy Nolan wypuszcza na ulicę tysiące statystów (nie są to ludziki „dorobione” w komputerze), którzy grają policjantów i przestępców, gdzie jedni walczą o swoje miasto, a drudzy tylko o dominację nad nim i jego zagładę. A w tej sugestywnie wykreowanej pustce, będącej zapowiedzią unicestwienia, odczuwa się wyobcowanie i bezradność jednostki jak u Kafki. To widać dobitnie w scenach, w których Scarecrow (psychiatra z pierwszej i drugiej części), z samozwańczej wysokości urzędu, dokonuje bez procesu i ławy przysięgłych sądu nad mieszkańcami Gotham – śmierć albo wygnanie, które równoznaczne jest ze śmiercią. Dodatkową, wizualną atrakcją jest tym razem nie jeżdżący, lecz latający pojazd Batmana, nazywany tutaj „Nietoperzem”. Odgrywa on ważną rolę w tej historii, a przy okazji wywołuje myśli typu: chciałoby się taki mieć.
Takich „tak samo, a jednak inaczej” można jeszcze mnożyć. Szczególnie jeśli chodzi o przesłanie, które jest tu proste, wręcz banalne, ale dobrze się je przyjmuje. Tym bardziej z optymistycznym zakończeniem. Jak ono brzmi? Sami je Państwo wyłuskajcie. Natomiast dla fanów Batmana według Nolana najważniejsze jest, że to już koniec tej opowieści – przynajmniej tak zapowiada reżyser i odtwórca głównej roli. Czy tak faktycznie będzie, okaże się za jakiś czas. W każdym razie finał „Mrocznego rycerza” jest tak skonstruowany, że daje możliwość kontynuacji. Ale niekoniecznie już z Batmanem w roli głównej. Więc z kim? Brak odpowiedzi na to pytanie pozostawiam jako smaczek tym, którzy dopiero obejrzą film. Cokolwiek i z kimkolwiek miałoby powstać, mam nadzieję, że zajmie się tym Christopher Nolan. Bo on, jak nikt inny, wie, jak pokazać ponury świat i mroczną duszę komiksowo-filmowego bohatera.