Kiedy pierwszy raz zobaczyłem zwiastun tego filmu, pomyślałem sobie: „Nowa wersja „Spider-Mana”? Po co? I to jeszcze w tak krótkim odstępie czasu? Bezsens”. I nie żeby nowy „Spider-Man” zapowiadał się nieciekawie. Wręcz przeciwnie. Już sam zwiastun olśniewał i intrygował. Ale negatywizm wobec tego filmu został podparty tym, że trzyczęściowa wersja Sama Raimiego (ostatnia część miała premierę w 2007 roku) była i jest naprawdę dobra, i za każdym razem ogląda się ją z niesłabnącym zadowoleniem. Nie wymagała więc „ulepszania”. Stąd moje takie a nie inne nastawienie. Nie minęło wiele czasu, jak zacząłem odczuwać powolną odwilż wspomnianej niechęci. Szczególnie, że dzień premiery zbliżał się wielkimi krokami, a zewsząd napływały bardzo pochlebne opinie o „Spider-Manie” A.D. 2012. W końcu doszło do tego, że po uprzedzeniu została wielka plama, którą całkowicie wywabić mógł tylko seans „Niesamowitego Spider-Mana”. A ten okazał się być odplamiaczem jakich mało.
Czy jest sens porównywać filmową historię człowieka pająka według Raimiego z historią człowieka pająka według Webba, reżysera chociażby „500 dni miłości”? Chyba nie. Tym bardziej, że obie te filmowe wizje są różne. A różni je wszystko: od wspomnianego wyżej reżysera, przez odtwórcę głównej roli (tym razem w młodzieńca o nadnaturalnych zdolnościach wciela się Andrew Garfield, o którym ochy i achy już słychać, szczególnie w kwestii jego urody), aż po samo podejście do tematu. I ta ostatnia kwestia jest tu najistotniejsza, dlatego warto się na niej skupić. Z tego względu, że nowy „Spider-Man” nie jest sequelem, czyli nie jest kontynuacją wcześniejszych części, które wyszły spod ręki Raimiego, nie jest też prequelem – nie opowiadania o wydarzeniach sprzed tych, które już zostały przedstawione przez Raimiego, lecz jest rebootem – podejmuje tematykę swojego poprzednika, ale opowiada ją na nowo, po swojemu, coś dodając, coś odejmując, trzymając się jednak komiksowego pierwowzoru. Historia jest więc taka sama, a jednak inna. Dokładnie taki sam zabieg zastosowano w przypadku „Batmana” w reżyserii Christophera Nolana.
Taka sama, bo Peter Parker, którego pasją jest robienie zdjęć i nauka, zostaje ukąszony przez zmutowanego pająka. Inna, bo Parker jest tutaj uczniem liceum i nie zatrudnia się jako fotograf w gazecie. Taka sama, bo Parker stracił rodziców i mieszka z wujkiem (który zostaje zabity i bohater szuka mordercy oraz zemsty na nim – to bez zmian) i ciotką. Inna, bo fabuła właśnie jest osnuta wokół zagadkowej śmierci jego rodziców (proszę nie wstawać z foteli wraz z pojawieniem się napisów końcowych, ponieważ po nich, a w zasadzie to między nimi, znajduje się jeszcze jedna scena nawiązująca do tej kwestii), co – nie trudno domyślić się po seansie – powróci w kontynuacji bądź kontynuacjach. Taka sama, bo Parker ma dziewczynę, uroczą blondyneczkę. Inna, bo nie jest to Marry Jane Watson, lecz Gwen Stacy (w tej roli Emma Stone, znana ostatnio ze „Służących” i „Kocha, lubi, szanuje”), córka szefa policji. Taka sama, bo Spider-Man walczy ze zmutowanym i groźnym przeciwnikiem. Inna, bo nie jest to Zielony Goblin, dr Otto Octopus, czy Sandman lub Venom, lecz dr Curt Connors, który zamienia się w wielkiego Jaszczura, siejącego zniszczenie. Itd., itd. A jednak porównań nie udało się uniknąć.
Webb „Niesamowitym Spider-Manem” stworzył nową jakość, która sprawdza się i nadal będzie sprawdzać się. Na pewno jego film za jakiś czas poszczyci się wielką frekwencją i zdobędzie nową rzeszę fanów, którzy – chcąc nie chcąc, bo tego wyzbyć się nie da – będą porównywać go z poprzednimi filmami Raimiego. Jednak, to trzeba wyraźnie powiedzieć, Webb odwalił kawał dobrej roboty. Dobrze wiedział, czego potrzeba widzom, i dał im to swoim „Spider-Manem”. Postawił na większy realizm a mniejszą komiksowość, czego wynikiem jest ogrom emocji, jakich dostarcza jego film. Niczym sprawny barman przyrządził filmowy koktajl, w którym nie brakuje akcji (zero dłużyzn w ponaddwugodzinnym seansie), grozy i humoru – wszystko we właściwych ilościach, we właściwym miejscu. Nie brakuje też efektów specjalnych, ale te idealnie współgrają z opowiadaną historią i ani przez moment nie dominują nad nią. I przede wszystkim wybrał chłopaka, który w kostiumie Spider-Mana czuje się jak we własnej skórze. To widać gołym okiem. Dlatego tak przyjemnie się patrzy na niego i jego podwójną rolę, a tą bawi się jak żongler piłeczkami.
W tym całym początkowym sceptycyzmie pozostaje mi pochylić głowę na znak pokory, ale też i nieśmiałego zadowolenia, i ogłosić, że „Niesamoty Spider-Man” jest niesamowity i świetnie sprawdza się w dwustu procentach jako filmowa rozrywka w te upalne wakacje (oczywiście, nie tylko w wakacje). Tym bardziej, że dystrybutorzy zadbali jeszcze o to, by nasze wizualne kinowe doznania zostały całkowicie zaspokojone, dając nam prawo wyboru tego, czy chcemy obejrzeć ten film w 2D lub 3D i z dubbingiem lub z napisami. Czyli – kto co lubi. W każdym razie możecie być Państwo pewni, że wybierając wersję bez trójwymiarowych okularów (a taką wersję oglądałem, plus napisy), nie zaznacie mniejszych emocji. Bo tu sprawdza się sama opowieść i sposób jej przedstawienia, a nie jej „wymiar”.