O filmach Lasse Hallströma zawsze myślę ciepło i za każdym razem z chęcią po nie sięgam. Z prostej przyczyny: kreują tzw. realizm magiczny, który rzadko jest spotykany we współczesnym Kinie. Dlatego z powodzeniem Hallströma można nazwać filmowym odpowiednikiem pisarza Gabriela Garcii Márqueza. To, co Márquez kreślił za pomocą słów na kartach swoich powieści (patrz: „Miłość w czasach zarazy”, „Sto lat samotności”), Hallström przedstawia na ekranie za pomocą ruchomych obrazów, którym towarzyszy piękna i liryczna muzyka, idealnie komponująca się z opowiadaną historią – zawsze spokojną, opowiedzianą w sposób nieśpieszny, posiadającą swój przyjemny rytm, któremu należy się poddać. Co ciekawe, Hallström jest tym przypadkiem reżysera, którego nazwisko w pierwszym odruchu ciężko skojarzyć z jakimś konkretnym tytułem. Nie jest dla widzów tak rozpoznawalny jak Spielberg, Polański, Allen czy Coppola. A jednak to on zrobił m. in. „Co Gryzie Gilberta Grape’a”, „Wbrew regułom”, „Czekoladę” i „Kroniki portowe”. Filmy znane (szczególnie te trzy pierwsze), lubiane i nagradzane. Po nich nakręcił jeszcze kilka innych (ostatnimi czasy „Wciąż ją kocham” na podstawie powieści Nicholasa Sparksa), ale jakoś to już tak jest, że im dalej od słońca, tym ono słabiej grzeje. Zanim wyjaśnię to enigmatyczne stwierdzenie, najpierw kilka słów o fabule.
Pomysł opiera się na tym, że pewien bogaty szejk, który mieszka w Jemenie, wymarzył sobie, że chce łowić ryby…na środku pustyni. I to nie byle jakie ryby, tylko konkretne – łososie, znane z tego, że na czas rozrodu wędrują z mórz do rzek, kierując się przy tym zapachem wody w miejscu, w którym przyszły na świat. Aby pokonać tę drogę, muszą płynąć pod prąd, pokonywać różne przeszkody (np. progi rzeczne i wodospady), ryzykując przy tym swoje życie. Ale dla szejka nie ma rzeczy niemożliwych. Nawet jeśli nie posiada lampy Alladyna. W spełnianiu pozornie irracjonalnych planów pomaga mu Harriet (urodziwa i magnetyczna Emily Blunt) – jego asystentka i menadżerka jednej z wielkich korporacji – i Fred (Ewan McGregor – aktor kameleon, który w każdym kolejnym filmie tworzy oryginalną postać, niepodobną do poprzedniej) – z początku przymuszony do tego zadania człowiek z tytułem doktora, pracujący dla rządowego departamentu ds. Rybołówstwa. Natomiast nad wszystkim trzyma pieczę sam rząd, by tym niespotykanym i pozytywnym newsem odciągnąć uwagę opinii publicznej od sytuacji wojskowo-politycznej w Afganistanie. Przypomina to trochę sytuację przedstawioną w filmie „Fakty i akty” (1997) Barry’ego Levinsona, w którym to dla odwrócenia uwagi społeczeństwa od skandalu obyczajowego z prezydentem USA w roli głównej, jego doradcy wymyślają wojnę w Albanii.
Jak nie trudno się domyślić, chociażby po tytule, nie tylko o łowienie ryb tu chodzi (nawet szejkowi). Chodzi o ogólnie pojęte szczęście, z naciskiem na to wynikające z głębszego uczucia – i tego też nie trudno się domyślić – jakie połączy dwoje głównych bohaterów. Nie jest to uczucie proste i łatwe do spełnienia (Harriet ma chłopaka, który zaginął w akcji, właśnie w Afganistanie; a Fred ma żonę, z którą rozmija się… we wszystkim), ale też nie jest niemożliwe, jak niemożliwym nie jest ściągnięcie dziesięciu tysięcy łososi atlantyckich do Jemenu. Najważniejsze jest jednak to, że bohaterowie „patrzą w jedną stronę”, a nic tak nie łączy ludzi, jak właśnie wspólne cele. Szczególnie w takim uroczym zakątku – co też wynika z filmu - jak Jemen.
Co więc z tą magią w najnowszym filmie Halströma jest nie tak? Skoro wszystko tak pięknie i ładnie brzmi i wygląda. „Połów szczęścia w Jemenie”, owszem, zawiera w sobie pierwiastek magiczny, tak charakterystyczny dla reżysera, ale magia w tym filmie sprawia wrażenie, jakby była zasilana wyczerpującymi się bateriami. I chociaż mamy tu ciekawą historię (zaczerpniętą z powieści Paula Tordaya o takim samym tytule), mamy ciekawych, atrakcyjnych, zróżnicowanych i całkiem nieźle nakreślonych bohaterów, mamy też i wspomnianą wcześniej kojącą muzykę, która zdecydowanie umila seans, to w najnowszym filmie Hallströma jest – posługując się parafrazą z filmu Barei – za mało magii w magii. Nie ma tego „CZEGOŚ”; tej głębi, którą posiadają wymienione wcześniej filmy, a którą – jak to w przypadku realizmu magicznego – nie sposób ująć bezpośrednio w słowa, ponieważ można go [realizm magiczny] tylko poczuć w trakcie seansu (lub lektury książki), co odbywa się w sposób naturalny i niezauważalny. I chociaż dobrze ogląda się „Połów…”, to jednak chwilami przypływa do widza uczucie zniecierpliwienia i lekkiego znużenia. Podobne do tego, jakie towarzyszy nam podczas stania w kolejce do kasy. Co oznacza, że historia nie czaruje, jak czarować powinna. Patrzymy w ekran, słuchamy dźwięków płynących z głośników i próbujemy dać się uwieść. Tylko jakoś z trudem nam to przychodzi. A szkoda, bo potencjału tej opowieści na pewno nie brakuje.
Dlatego przygodę z ekranową magią Hallströma najlepiej rozpocząć od jego wcześniejszych filmów. Tak dla późniejszego porównania i przekonania się, że od tego reżysera można i należy wymagać więcej.