Gdyby ktoś zapytał kilka miesięcy temu o najbardziej wyczekiwane filmy tego roku, „Prometeusz” znalazłby się z pewnością w ścisłej czołówce. Pewnie ze względu na temat, jego związki z innymi utworami sztuki filmowej, czy nazwisko jego autora. Ridleya Scotta nie trzeba nikomu przedstawiać. Jest jednym z ulubieńców filmowej publiczności, którą zyskał sobie już lata temu, kręcąc „Łowcę Androidów”, a wcześniej „Obcego”. „Prometeusz” wydaje się czerpać z wcześniejszych dokonań reżysera. Z tego powodu może się podobać, ale jednocześnie dzięki temu może zawodzić. Dzieje się tak, ponieważ kiedy istnieje się w obrębie pewnych wartości, może okazać się, że samemu się je tylko mechanicznie powiela. Ale kolejno.
a) „Prometeusz” jako przedstawiciel kina science fiction
Scott wywraca w „Prometeuszu” częsty schemat kina SF do góry nogami. Jeśli przyjmiemy, że kino SF to w znacznej mierze kosmici, należy zauważyć, że to oni na ogół przylatują na Ziemię, że poruszają się UFO, że zostawiają znaki, że demolują Biały Dom i powodują, że Ziemian ogarnia strach, przerażenie, czasem też chwilowa bezradność. W „Prometeuszu” to ludzie statkiem kosmicznym udają się na odległą planetę. Zmotywowani przypuszczeniami o innych formach życia poza układem słonecznym, wyprawiają odpowiednią załogę, która po dwóch latach podróży dociera do tajemniczego celu. I byłoby to i może ciekawe zagranie, gdyby nie fakt, że z chwilą przylotu w nowe miejsce nasi-ludzie, pomimo siły, jaką daje im wiedza i technika, stają się tradycyjnie ofiarami. Przeciwnik znów okazuje się mocniejszy, bo bardziej zaawansowany, a ich przygoda kolejną walką o przetrwanie. I gdyby chcieć głębiej scharakteryzować ten film w odniesieniu do kina science fiction, należałoby mówić to samo. Bo „Prometeusz” to próba nowego wpadająca w pewnym (rychłym) momencie w stare nawyki. Często i niestety niechlubne.
b) „Prometeusz” jako prequel „Obcego”
W pewnym momencie swojego istnienia kino wykształciło dwa nowe zagadnienia. Sequel i prequel. Oba znaczą nic innego, jak rozwinięcie pierwotnej historii, przy czym sequel jest kontynuacją (np. „Siła Magnum” to kontynuacja przygód inspektora Harrego Callahana”), zaś prequel swego rodzaju wyjaśnieniem, sytuującym się zawsze przed rozpoczęciem czasowym filmu, do którego się odnosi (np. „Czerwony smok” tłumaczy pewne elementy z „Milczenia owiec”). I taki w założeniu jest „Prometeusz”, który opowiada historię mającą się wydarzyć przed wydarzeniami z „Obcego”. Tym sposobem możemy zobaczyć jak narodziła się późniejsza (bądź wcześniejsza, biorąc pod uwagę czas powstania filmu) postać Ripley, granej w „Obcym” przez Sigourney Weaver, możemy poznać przyczyny jej tułaczki i postępowania, w końcu zobaczyć narodziny samego Obcego. I choć brzmi to ładnie i wzniośle, to wygląda tak, jak sprytna, ostatnia scena, gdzie (i owszem) pojawia się jeszcze noworodek-Obcy, wychodzący z ciała innej kreatury, jednak dlaczego tak się dzieje? w jakich okolicznościach się tam znalazł i skąd w ogóle wziął? – dalej nie wiadomo. Tym sposobem mający wyjaśnić to i owo prequel, pozostawia co najmniej tyle samo wątpliwości i niewiedzy, ile mieliśmy jeszcze przed jego powstaniem.
Nawiązanie treściowe do „Obcego” to jedna strona medalu. Równie wyraziste bowiem są nawiązania do jego sposobu opowiadania. Bo faktycznie w tej materii „Prometeusz” ma dużo z poprzedniego filmu Scotta. Klaustrofobiczny klimat, gdzie pole manewru w walce z obcym stworzeniem ogranicza się albo do statku kosmicznego, albo do jaskini, w której ten urzęduje; ponure barwy obrazu, sprawiające, że odległa przyszłość nie wygląda bynajmniej na świetlaną, a co najwyżej apokaliptyczną, czy sceny na skraju załamania nerwowego (widza oczywiście), w których, dla przykładu, bohaterka sama odbiera sobie poród, a jej dziecko przypomina kałamarnicę. Również bohater jest tu zbliżony, bo w dalszym ciągu jest zbiorowy i jest nim załoga statku. I nawet zabawnym w pewnym momencie jest, kiedy na ekranie pojawia się jej stan (17 sztuk). Brzmi to jak zachęta do krwawego odliczania jej ubytków, do czego również przyzwyczaić zdążył „Obcy”.
c) „Prometeusz” jako myślowy syn „Odysei kosmicznej”
Określenie to jest może nieco (a może nawet na pewno) na wyrost, ale piszę o tym, bo przez cały seans nie opuszczała mnie myśl o podobieństwach właśnie do słynnego już filmu Kubricka. „Prometeusz” bowiem próbuje łyknąć coś ważnego, coś wzniosłego, a jeśli nie łyknąć, to przynajmniej ugryźć. Odwołuje się do ważnych wartości, jak życie, śmierć, Bóg. Próbuje podjąć temat zagadki ludzkiego istnienia i wcześniejszego stworzenia. Musi być przy tym tajemniczy, bo przecież na większość z tych zagadnień nie ma odpowiedzi, a przynajmniej nie nam, czy Panu Scottowi przychodzi ją znać. I wydawać się może do pewnego czasu, że „Prometeusz” dźwiga bagaż filmu egzystencjalnego. Jest w nim poszukiwanie swoistego, kosmicznego „świętego Graala” (jego funkcję spełnia tu postać, a nie kielich), mamy postać robota (Michael Fassbender), który wydaje się być odpowiednikiem złośliwego komputera Hala z „Odysei…” i tworzy kontrast między tym, co ludzkie, uczuciowe, a tym, co zaledwie mechaniczne, myślowe, ale tylko w obrębie realizacji powierzonego zadania. Mamy także niejakich Inżynierów, którzy swego czasu mieli stworzyć człowieka, a teraz mogą udzielić odpowiedzi na fundamentalne pytania na jego temat. Ale to wszystko, jak pisałem, do czasu. Bo w pewnym momencie „Prometeusz” zaczyna brykać i finalnie zamienia się w miłą dla oka (i owszem), ale rąbankę. Wtedy czar poważnego filmu pryska. Widz nie ma wyjścia, musi sobie przypomnieć, że kiedyś też był dzieckiem i że na niektóre rzeczy należy przymykać zawsze oko, bo oto poszukiwanie „prawdy”, niczym w „Stalkerze” Tarkowskiego, tak naprawdę zmienia się w „Indianę Jonesa”, bezduszny robot zaczyna charakteryzować się prawdziwie ludzkimi emocjami z żalem i współczuciem na czele, zaś wzniośli i tajemniczy Inżynierowie to - w zgodzie z prawdą - dziwne kreatury, dające się ostatecznie pobić zmutowanym ośmiornicom z kosmicznej mazi.
W tak bardzo kosmicznym filmie jak „Prometeusz” nagle wszystko robi się przyziemne, bo rozpoznawalne. I choć mamy z tego trochę frajdy, to ani przez minutę nie zapominamy, że jest to tylko zabawa. I o to mam największy żal do filmu Scotta, że dysponując takim pomysłem, takim budżetem i, w końcu, takim statkiem kosmicznym z taką załogą, nie był w stanie zabrać widza dalej niż poza fotel na sali kinowej. A przynajmniej ja nigdzie się stamtąd nie ruszyłem.