Zaczęło się w 1999 roku. Wtedy to pojawił się „Szósty zmysł” M. Night Shyamalana, z Brucem Willisem i popisową rolą wówczas jedenastoletniego Haleya Joela Osmenta – film, który zapoczątkował coś, co można określić mianem kina grozy z zaskakującym zakończeniem. Dwa lata później swoją premierę mieli „Inni” Alejandro Amenábara, z Nicole Kidman w roli głównej. Reżyser nie ukrywał, że zainspirowało go dzieło Shyamalana, co oznacza, że i jego film swoim finałem zaskakiwał widza, wyjaśniając tym samym tajemniczą fabułę. Shyamalan natomiast kilkakrotnie próbował przebić sukces „Szóstego zmysłu”, kręcąc dalej filmy, których zwieńczenie miało wywoływać zdumienie. I tak w 2000 roku zrealizował „Niezniszczalnego” (również z Willisem), w 2002 „Znaki” (z Melem Gibsonem), czy 2004 „Osadę” (z Sigourney Weaver, Adrienem Brodym i Joaquimem Phoenixem). Ale nigdy nie udało mu się finałem żadnym z wymienionych filmów wywołać u widzów takiego jęku zdumienia jak w „Szóstym zmyśle”. Bo to wtedy było coś oryginalnego, coś świeżego, czego widz w ogóle nie spodziewał się. Dlatego wywoływało taki piorunujący efekt.
Po Shyamalanie, nie licząc już Amenábara, pojawili się inni filmowi naśladowcy, którzy również opowiadali historie o – najczęściej - duchach i również kończyły się tą zaskakującą prawdą. Ostatnimi czasy (bo w 2011 roku) do filmów, które zawierały w sobie ten element zaskoczenia (tym razem w połowie filmu, a nie na końcu), zaliczyć mogliśmy „Dom snów” Jima Sheridana, z ostatnim odtwórcą Bonda, czyli Danielem Craigiem. Niestety wszystko to – lepsze lub gorsze - naśladownictwa „Szóstego zmysłu”. A w 2012 roku do filmów, które wyrastają na schemacie zapoczątkowanym przez Shyamalana, dołączają „Szepty” Nicka Murphy’ego.
W „Szeptach” również chodzi o duchy. Historia dzieje się w Londynie w roku 1921 (w czasach powojennych, kiedy to cierpienie i ból pozostają w ludziach jeszcze żywe), a jej bohaterką jest panna Florence Cathcart, grana przez Rebeccę Hall. To kobieta wykształcona (uważana za jedną z najbystrzejszych osób w Londynie), co – jak na te czasy – wprawia zarówno mężczyzn, jak i kobiety w podziw, pewna siebie (np. wyraża to ostentacyjnym „puszczaniem dymka” lub tym, że z wyższością wydaje polecenia mężczyznom, co również dla ówczesnej większości jest nie do pomyślenia), niezależna i twarda (ale tylko, jak sama przyznaje, na zewnątrz, bo wewnątrz cierpi), która zajmuje się „polowaniem na duchy”. A raczej skrupulatnym udowadnianiem, że ich nie ma. Bo jak sama mówi: „Nie poluje się na coś, co nie istnieje”. Napisała już kilka książek o tematyce spirytualistycznej i nieistnieniu zjaw, a ostatnia z nich cieszy się w kraju wielką popularnością. Niektórzy nawet kładą ją obok Biblii, traktując jako dzieło wyjątkowe. To sceptyczka i racjonalistka, która wierzy tylko w to, co można naukowo udowodnić. Czucie i wiara zdecydowanie do niej nie przemawiają tak, jak mędrca szkiełko i oko. Nie da się więc zwieść i oszukać żadnemu szarlatanowi, próbującemu nastraszyć naiwne duszyczki. Dlatego tym bardziej przyjmuje zlecenie od niejakiego pana Mallory (w tej roli Dominic West), nauczyciela historii w internacie dla chłopców, który pewnego dnia przybywa do niej z informacją, że w miejscu jego pracy straszy duch zabitego przed laty chłopca, wywołując przerażenie wśród uczniów. I tu należy już zamilknąć w opowieści, gdyż – jak nie trudno domyślić się - sceptycyzm i racjonalizm bohaterki zostanie wystawiony na próbę, by w finale wprawić ją (i przede wszystkim widzów) w zdumienie. Czy duże, czy małe, to już kwestia oceny indywidualnego odbiorcy filmu Murphy’ego.
Celowo posłużyłem się nieco przydługawym wstępem, dotyczącym innego filmu/filmów, aby pokazać skąd biorą się takie produkcje jak „Szepty”; że jest to już pomysł ograny, przez co mało intrygujący (a dalej często przedstawia się go jako novum), a nade wszystko, by w pełni uargumentować swój sceptycznym do tego filmu, do którego byłem od samego początku entuzjastycznie nastawiony. Bo różne opinie można powiedzieć o następcach „Szóstego zmysłu”, ale w zdecydowanej większości przypadków nie można im odmówić tego, że jednak pomimo swojej już wtedy wtórności, angażowały i wywoływały niepokój u widza historią i sposobem jej opowiadania. Czego nie można przekonująco i pewnie powiedzieć o „Szeptach”. Na pewno nie w przypadku, gdy widziało się wcześniej wspomniane tytuły i wie, czego można się spodziewać. Tym bardziej, że trzynaście lat temu „Szóstym zmysłem” poprzeczka została podniesiona bardzo wysoko – maksymalnie wysoko. Co oznacza, że jeśli sam reżyser nie był w stanie jej przeskoczyć (i w końcu wziął się za kręcenie bardzo słabych filmów), to w Kinie chyba już nikt bardziej nas nie zaskoczy przed napisami końcowymi. U Murphy’ego nie dość, że przerażających momentów prawie nie ma (pamiętacie Państwo, jak w „Szóstym zmyśle” potrafiły nawet przerazić otwarte wszystkie szafki kuchenne?), to jeszcze zakończenie tej opowieści wydaje się być utkane z nieco słabszych filmowych nici. Wiara w owo wyjaśnienie i cały psychologizm historii panny Cathcart przychodzi z trudem, dlatego i siła rażenia „Szeptów” jest znikoma. Natomiast groza, jeśli już ktoś ją tutaj odczuje, jest wynikiem nie tyle co jakiś tam duchów, ich ewentualnego pojawiania się i znikania, lecz stopniowym poznawaniem samego wnętrza bohaterki, której przychodzi zmierzyć się z własnymi demonami i – nawet – seksualnymi pragnieniami.
Dlatego na zakończenie szeptem powiem tylko, że mam nadzieję, iż wbrew temu, co wyżej zostało pobieżnie napisane, znajdą się osoby, które zechcą jednak obejrzeć film Murphy’ego, że ich zaangażuje i przestraszy, i zechcą poinformować mnie o tym, iż - w przypadku ich wrażeń po seansie – mój szósty zmysł nie sprawdził się.