Filmy wojenne można kategoryzować na różne sposoby: według autentyczności, rozmachu, czasu akcji, miejsca akcji. Osobiście dzielę je sobie w jeszcze inny sposób: na te posiadające pojedynczego bohatera (tj. jedną osobę, np. komandosa), oraz te, których bohater jest zbiorowy (np. pluton, brygada, pułk). Różnica między tymi dwoma typami, oprócz ilości bohaterów, niesie za sobą dodatkowe konsekwencje. Otóż filmy z pojedynczym bohaterem, jak „Rambo”, „Zaginiony w akcji”, „Snajper”, czy „Sierżant York” opowiadają (na ogół) o wojnie w sposób niedosłowny. Ubarwiają niektóre wydarzenia, stosują metafory i wyolbrzymiają. Filmy wojenne posiadające zbiorowego bohatera, starają się być, dla odmiany (przeważnie) wierne faktom historycznym. Owszem, stawiają na rozmach, jednak bywają bardziej realistyczne. Także smutne i dramatyczne.
„Terytorium wroga” należałoby zaliczyć w tym przypadku do drugiej grupy, bo (jak głosi oryginalny tytuł) jego bohaterem są „siły specjalne”. I choć pierwsza połowa wskazuje na to, że do czynienia mamy właśnie z tego typu filmem, tak druga wywraca ten schemat „do góry nogami”.
Założeniem tego filmu jest historia żołnierzy francuskich, którzy zostali wysłani na misję do Afganistanu, by odbić z rąk tamtejszych bojowników jedną z dziennikarek. Od początku wszystko wygląda, jakby było zapisem faktycznych wydarzeń (można tu się nawet pokusić o skojarzenia z „Helikopterem w ogniu”). Widzowi serwowane są dni, daty, miejsca. Jest tego tak dużo, że czasem człowiek ma wrażenie, że się zgubił. Ale… Akcja ratunkowa zdaje się postępować zgodnie z planem. Jak się okazuje do czasu. Brygada ratunkowa zaczyna mieć problemy. Serwuje się ucieczką przez Afgańskie ziemie (tu znów można snuć skojarzenia z „Niepokonanymi”), zaczyna lać się krew, pojawia nerw i w pewnym momencie ta historia zaczyna się oddalać od realizmu, bo popada w fantazję podkręcaną muzyką i okrzykami („za Mariusaaaa!!”)
Tym sposobem „Terytorium wroga” idzie nieco inną ścieżką, niż większość filmów wojennych. Łączy pewne sposoby opowiadania, stając się ostatecznie swoistą hybrydą kina faktu i kina fikcyjnej akcji (wiem, że to paradoks, ale tak to wygląda). Z jednej strony jest autentyczny i precyzyjny względem tego, JAK coś się dzieje. Jest tu bowiem prawdziwa, wypożyczona od wojska, najnowocześniejsza broń, są nowoczesne samoloty i helikoptery (w filmie można zobaczyć autentyczną, zapierającą dech w piersiach scenę lądowania wojskowego samolotu), oddział też działa według wyuczonego schematu, ma swoje komendy i tajne znaki. W końcu zdjęcia i dźwięk sprawiają, że widz czuje się jak na polu bitwy. Z drugiej strony „Terytorium wroga” ma już luźny stosunek wobec tego, CO się opowiada. Cała akcja zmierza bowiem ku heroicznej obronie wioski (co nie należało do zadań oddziału). Po tym następuje ucieczka przez pustynię i góry, pojawiają się wspaniałe, heroiczne czyny godne komiksowych superbohaterów (a już niekoniecznie wyszkolonych jak maszyny żołnierzy), a na końcu, jakby tego było mało, pojawia się miłość. Tak! Oto, w tzw. międzyczasie, reporterka zakochuje się w jednym z żołnierzy. Kiedy to się stało? Jak? Może między jednym ostrzałem a drugim? Nie wiadomo, ale jednak. Bo tak nakazuje kino, które spełnia oczekiwania widza łaknącego emocji, a nie tylko „suchej” wojny.
I pomyśleć można, że to raczej dobrze, że film dzieli się z widzem wszystkim, czym może. Jednak, swoją drogą, kiedy przychodzi nam zamówić obiad, to wolelibyśmy, aby frytek nie polewali nam jogurtem truskawkowym. Ale to już kwestia gustu.
Rafał Kaplita