Kolejny oscarowy hit jest trochę jak kameleon. Może nie tyle zmienia barwę, co, co jakiś czas, zmienia główny wątek, na którym skupia się widz. Neil Jordan zrobił kiedyś „Grę pozorów”, która potrafiła przekształcać się z filmu akcji, w thriller, a później romans. Tamten film jednak nieco dezorientował i stanowił swoisty eksperyment. „Foxcatcher” pachnie dramatem od początku do samego końca - i to jest ta stała, która sprawnie łączy wszystkie jego oblicza.
W pierwszej kolejności „Foxcatcher” jawi się jako historia młodego zapaśnika, przed którym może i niezła kariera. Kwestia treningu i umiejętności. Wszystko wygląda więc trochę jak „Rocky”. Następnie dobrze rokujący sportowiec znajduje bogatego opiekuna/sponsora. I w tym momencie zaczyna wyłaniać się nowy wątek. Otóż młody ma brata, który jest jego indywidualnym trenerem. Nowy opiekun daje mu natomiast pieniądze i warunki do idealnego treningu (hale, siłownie itp.). W powietrzu czuć zazdrość o względy być może przyszłego czempiona. Biedny, ale kochający brat kontra bogaty i wszechmocny, ale, jak się również zdaje, dobroduszny opiekun. Motyw zazdrości szybko tłumi jednak kolejny wątek. John du Pont - opiekun jest człowiekiem nieco dziwnym, a jego relacja z młodym zaczyna wychodzić temu drugiemu niekoniecznie na dobre. Znajomość mężczyzn zaczyna przypominać tę z „Wielkiego Liberace”, gdzie Matt Damon staje się wręcz maskotką Michaela Douglasa. Robi się dziwnie. Jakby niesportowo. W końcu film przechodzi w charakterystykę bardzo specyficznego i skomplikowanego Johna du Pont-a, czyli wspomnianego opiekuna. Całość, jakby podświadomie, zmierza ku nieszczęściu, a film przybiera znamiona thrillera.
Przyznam się szczerze, że nie miałem pojęcia o tym, że historia tego filmu wydarzyła się naprawdę. Moje zdziwienie tym bardziej urosło, kiedy dowiedziałem się, że jakiś czas temu żyła nią cała Ameryka. Jednak to, co mnie w tej opowieści najbardziej porusza, to nie fakty, których się trzyma (choć i tak są porażające i przypominające dobrej klasy dreszczowiec), lecz motywy działania du Ponta, który w jakimś stopniu siebie samego kreuje. Szkopuł w tym, że nie takiego, jakim jest faktycznie, lecz takiego, jakim chciałby być. Ten właśnie smaczek „Foxcatchera” bardzo dobrze odnosi się do dzisiejszej rzeczywistości. Momentalnie wręcz przypominają się sceny z życia codziennego, kiedy człowiek słyszy o tym, że za niepowodzenia rządu zostają zwolnieni eksperci od wizerunku jego przedstawicieli, czy pijarowcy; kiedy widzi się, że fan page ćwierćinteligentnego sportowca-celebryty prowadzi sztab ludzi od image’u. Na filmowo natomiast przypomina mi się też film Polańskiego poruszający temat tzw. autorów widmo, którzy piszą „autobiografie” kolejnym gwiazdom. „Foxcatcher” zaznacza, że często oficjalny, choć sztuczny wizerunek człowieka potrafi jego samego zadowolić i usatysfakcjonować. Podkreśla również, że w bardzo prosty sposób jesteśmy dziś omamiani i czasem tylko prawdziwy dramat albo tragedia potrafią otworzyć nam oczy na prawdę. Zaskakujące więc, że takiej demaskacji dopuścili się sami Amerykanie – mistrzowie kamuflażu.
„Foxcatcher” ostatecznie nie otrzymał oscarowej nominacji w kategorii „najlepszy film roku”, choć był uważany nawet za jednego z głównych faworytów do ostatecznego zwycięstwa. Nominację dostali jednak m.in. dwaj aktorzy – Steve Carell (John du Pont) oraz Mark Ruffalo (David Schultz - brat). Nominacji nie dostał Channing Tatum (Mark Schultz - młody), który, choć ciekawszy niż zwykle, to jednak robiący mniejsze wrażenie. Z jednej więc strony to bardzo znamienne, z drugiej bardzo uczciwe w stosunku do tego filmu, bo jego najmocniejszą stroną są właśnie postacie. Steve Carell znany głównie z ról komediowych, żeby nie powiedzieć z durno-komediowych ugrał na tym, że jego postać została doskonale skrojona. Jego bohater jest targany różnymi pragnieniami i ograniczeniami, które, z drugiej strony, skutecznie skrywa, zachowując kamienny wyraz twarzy. Mark Ruffalo natomiast wykrzesał ze swojej postaci więcej niż można było sobie wyobrazić. Szczerze mówiąc już dawno nie widziałem tak niewyróżniającej się, a jednocześnie tak intensywnie zapadającej w pamięć postaci filmowej. Już tylko on stanowi wystarczający powód, aby nie przeoczyć tego filmu.
Rafał Kaplita
Ocena: 8/10