Filmy wojenne zawsze dzieliłem sobie na dwa rodzaje: te pokroju „Rambo II” czy „Zaginionego w akcji”, które są filmami akcji wykorzystującymi jedynie wojnę jako tło wydarzeń, oraz te w rodzaju „Plutonu” czy „Ofiar wojny”, które o wojnie chcą powiedzieć coś więcej i jednocześnie starają się stosunkowo realistycznie odzwierciedlać wojenną rzeczywistość (przynajmniej na tyle, na ile pozwala im na to X muza). „Furia” Davida Ayera (tego od „Szybkich i wściekłych”) chciałaby należeć do tej drugiej grupy, ale nie może wyrwać się z pierwszej. I tu jest jej pies albo czołg pogrzebany.
Historia tego filmu przypomina bardziej grę komputerową („Medal of honor” czy „Call of duty” – i nie są to skojarzenia przypadkowe, jest tu wiele ujęć przypominających te z gry), w której chodzi o pokonywanie kolejnych misji. I tak ma się właśnie fabuła. Prowadzi nas od misji do misji, przez kolejne różnego charakteru zadania, aż do najtrudniejszego, jak to zwykle bywa, finału.
W każdym razie nie ma tutaj historii, która miałaby swoje wyraźne rozwinięcie. Grupa twardzieli jedzie po prostu przed siebie i odhacza kolejne cele, aż do finalnego momentu. To pięciu czołgistów o zróżnicowanych charakterach (dałbym sobie rękę uciąć, że Ayer widział „Czterech pancernych i psa”, bo nawet Shia LaBeouf wygląda tu jak Grigorij): trzech weteranów-wariatów, Brad Pitt jako przywódca, i ostatni z nich – świeży rekrut, najmłodszy z nich z dość pacyfistycznym spojrzeniem na wojnę i zabijanie. To właśnie jego psychiczna przemiana ma stanowić głębsze podłoże filmu. Wypada ona jednak dość banalnie i mechanicznie, do tego stopnia, że podobną przemianę mógłby z podobnym powodzeniem przejść sam czołg.
„Furia” stara się przekazać, że wojna jest tylko dla twardzieli i nie ma w niej miejsca na jakikolwiek ludzki odruch. Trzeba zabijać bez mrugnięcia okiem, a jak zginie partner, to po prostu należy zająć jego stanowisko. Film między wierszami stara się też podjąć wątek religijny i konfrontować wojenne uczynki z Boską wolą. Mówi o tym tak dosłownie, że popada w śmieszność i robi się nad wyraz kiczowaty.
A skoro mowa o kiczu – wszystko byłoby do przełknięcia, gdyby nie finał tej historii. Oto nasza załoga z popsutą „Furią” na środku skrzyżowania zamiast brać nogi za pas, postanawia stawić czoła nadchodzącej i nadjeżdżającej potężnej grupie nazistów uzbrojonej po zęby (także w działa przeciwpancerne). Drodzy Państwo! Co oni wyprawiają! Termopile przy tym to pikuś. Zakończenia ostatecznie nie zdradzę, ale jeśli kiedykolwiek, ktokolwiek powie mi, że „Rambo” to bajka dla dzieci, albo że jest nierealistyczny, to przypomnę mu o tej historii pięciu pancernych, bez psa.
Ocena 5/10
Rafał Kaplita