Tak sobie myślę, że mówiąc o tym filmie należałoby, wręcz w tonie konieczności, powiedzieć o tym, w jaki sposób trafił na ekrany polskich kin. Otóż nawet niezbyt wnikliwe oko z powodzeniem zauważy, że Roland Joffe, znany nam jako twórca osławionej „Misji” (z De Niro i Ironsem), zrobił ten film kilka lat temu. Jego premiera światowa miała miejsce w 2011 roku. Na usta więc ciśnie się pytanie, dlaczego tak „stary” film trafia w końcu na ekrany, skoro wcześniej nikt się nim nie zainteresował. Otóż sprawa jest bardziej skomplikowana.
Jakiś czas temu (na początku 2012 roku) jeden z czołowych polskich dystrybutorów umieścił ten film w swoich zapowiedziach. Sprawa zaszła na tyle daleko, że pojawiła się jego polska reklama; z powodzeniem można było oglądać również opatrzony znakiem dystrybutora polski zwiastun. Jednak po jakimś czasie dystrybutor oświadczył, że rezygnuje z pomysłu. Film został bez praw do wyświetlania, a wokół niego pojawiła się aura tajemnicy i zasadnicze pytanie: „dlaczego”? Pojawiły się głosy, że problemy sprawiała instytucja kościelna Opus Dei, o której zresztą film opowiada. Ile w tym prawdy – nie wiem. Wydaje mi się to trochę nieprawdopodobne, biorąc pod uwagę treść filmu i aktorów jacy w nim grają (właśnie członkowie Opus Dei),jednak trudno mi też przyjąć do wiadomości, że dystrybutor zrezygnował nagle z filmu - ot tak sobie. Bez żadnej sensownej przyczyny. Tym bardziej w tak zaawansowanym stadium jego promocji.
Po jakimś dłuższym czasie pojawia się w Rzeszowie reżyser Michał Kondrat (nie mylić
z Markiem) ze swoim filmem „Jak pokonać szatana”. Podczas jednego z pokazów oświadcza, że zamierza zająć się dystrybucją filmów, a jego pierwszym tytułem będzie, uwaga, uwaga: „Gdy budzą się demony”. I faktycznie. Po jakimś czasie film pojawia się w zapowiedziach kinowych pod banderą „Kondrat Media”, a jego premiera dochodzi do skutku. Kolejny raz nasuwa się pytanie: „dlaczego”? Dlaczego akurat ten?
Teraz należałoby zacząć nowy wątek. Nie wiem czy zdają sobie Państwo sprawę z obecności w ostatnim czasie filmów jawnie religijnych, a żeby być konkretniejszym – chrześcijańskich. Wchodzą na ekrany z różnym efektem, ale przede wszystkim w różnej atmosferze. Ostatnim głośnym była „Cristiada”, której wyświetlania odmówiła jedna z sieci kinowych. Później pojawiła się animacja „Największy z cudów”, z którą też było trochę problemów. Nie mniej są to tytuły, które wywołują pewne emocje, a w niektórych regionach nawet dobrze się sprzedają. Wierzę jednak mocno, że „Gdy budzą się demony” pojawił się w końcu z czystej fascynacji tematem i żeby nie gubić magii kina – tego się trzymajmy.
W końcu do rzeczy. „Gdy budzą się demony” przypomina mi bardzo wspomnianą „Cristiadę”. Temat tematem, ale myślę tu również o hiszpańskojęzycznej produkcji („Cristiada” jest meksykańska, a „Demony…” w znacznej mierze hiszpańskie), myślę o sposobie realizacji, który jest nieskomplikowany i jasny w przekazie. Powiedziałbym także, że prostolinijny, czyli szczery i otwarty. Nie jest to kino pokroju wspomnianej „Misji”, czy innego filmu mistrza – „Pól śmierci”. To niestety nie ta klasa, nie ta jakość, nie to zaangażowanie widza. Bez porównania. To rasowa opowieść o charakterze historycznym mająca za zadanie ukazanie pewnego zjawiska z pewnej perspektywy. Jak już wspomniałem chodzi o Opus Dei, a przede wszystkim Josemarię Escrivę, którego Jan Paweł II ogłosił jakiś czas temu świętym. Jego, w gruncie rzeczy, szczątkowa historia opowiadana jest tu przez drugiego z bohaterów, który miał okazję się z nim wychowywać i żeby było ciekawiej – wybrać zupełnie inną drogę życiową (znajduję tu nawiązanie do „Misji”, w której zaznaczyły się dwie skrajne postawy walki o wiarę, walki o życie – tę reprezentowana przez Ironsa, i tę, której bronił De Niro).
Powstanie budzącej spore i skrajne emocje Opus Dei oraz sam żywot Escrivy potraktowany jest tu, uważam, w sposób bardzo łagodny i absolutnie niekontrowersyjny. Założenia ruchu przyszłego świętego są wyidealizowane i nie przyświeca im żadna zła intencja. Dlatego też, myślę, ci pozytywnie bądź neutralnie nastawieni do postaci hiszpańskiego duchownego i efektów jego pracy odnajdą w tym filmie mądrą opowieść o życiowych wartościach, z których nawet pod groźbą śmierci nie warto rezygnować. Dla tych natomiast, którzy Opus Dei traktują jako nikomu nie potrzebną sektę, film wyda się najprawdopodobniej przekłamany. Zakładam jednak, że jest jeszcze trzecia grupa ludzi, którzy po prostu chcieliby się dowiedzieć czegoś więcej o Escrivie i jego osiągnięciach. Być może to właśnie do nich ten film jest adresowany najmocniej i być może dlatego dobrze, że udało się go w końcu wypuścić na ekrany.
Rafał Kaplita
tuco@vp.pl