Sean Penn zrezygnował z roli w „Birdmanie”, żeby móc wystąpić w tym filmie. Zamiast grać reżysera zmagającego się z wystawieniem sztuki swojego życia, wolał wcielić się w żołnierza i zabójcę na usługach służb specjalnych, który zamierza odkupić swoje winy sprzed lat.
Wszystko byłoby pięknie i ładnie gdyby nie to, że przez pierwsze trzydzieści minut filmu ciężko jest zorientować się w sytuacji. Nie tylko nie wiadomo o co chodzi w rozgrywających się na ekranie wydarzeniach, ale również trudno połapać się w tym, kim jest bohater Penna. To wprowadza dyskomfort i mocno utrudnia oglądanie. Kiedy jednak już przebrniemy przez te wszystkie zawiłości i opadnie ekranowy chaos, okazuje się, że mamy do czynienia z kolejnym klonem „Uprowadzonej”. Co w sumie nie powinno dziwić, ponieważ reżyserem „Gunmana” jest właśnie reżyser pierwszej części „Uprowadzonej”. Może i ta klonowatość nie jest jakimś wielkim grzechem, ale ile można oglądać filmów, które są jak wyrób czekoladopodobny? Tym bardziej, że „Gunman” to film z ambicjami. A te wiążą się z ukazaniem ciemnych interesów dokonywanych pod płaszczykiem pomocy humanitarnej. Konkretnie: bezwzględnego przejmowania przez wielkie koncerny zasobów naturalnych Afryki.
Niestety ostatecznie „Gunman” jest filmem poniżej oczekiwań. Jeśli więc komuś nie przeszkadza jego powtarzalność i przewidywalność, a wystarczy tylko osoba umięśnionego i mocno niechlujnego tutaj Seana Penna, który leje każdego, kto mu się nawinie, to nie będzie zawiedziony.
Dominik Nykiel