Niepewność, obawa, sceptycyzm i wątpliwość – takie uczucia towarzyszyły mi przed seansem „Gwiazd naszych wina”. Wszystko przez to, że czytałem młodzieżową powieść amerykańskiego pisarza Johna Greena, na podstawie której powstał film, i wywarła ona na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Odkryłem ją kilka miesięcy temu i to całkiem przypadkiem. A dzisiaj, z pozycji nauczyciela, polecam ją swoim uczniom, ze skutkiem równie pozytywnym. Zresztą to zabawne, jak o naszym guście czytelniczym decydują przypadki. Ale do rzeczy.
Zacznę od tego, że film jest wierną adaptacją książki, która w sposób barwny i odważny opisuje historię 16-letniej Hazel, która zmaga się z rakiem. Razem z nią z chorobą walczy również nieco starszy od niej Augustus, w którym dziewczyna zakochuje się. Natomiast w tle tej nierównej walki pojawia się urwana w pół zdania powieść, którą jest zafascynowana Hazel.
Żeby było jasne. Powieść Greena to nie jest rzecz tylko o chorobie. To przede wszystkim opowieść o podejściu do życia, o szukaniu sensu w życiu, a nawet jego resztkach; to opowieść o czerpaniu z życia pełnymi garściami, ale także o oswajaniu śmierci i przygotowywaniu się do niej. Wreszcie to rzecz o tym, by kochać i być kochanym. Jednak sposób przedstawienia kwestii życia, choroby i śmierci nie jest pretensjonalny. Pomimo tego, że tyle już było takich historii. Utwór w sposób dojrzały i niedołujący przedstawia te trudne kwestie.
Dokładnie tak samo pokazuje te sprawy film. Przy czym pojawia się w nim pewien zgrzyt, który nie wiem, czym jednoznacznie wytłumaczyć. Może paradoksalnie właśnie wiernością książce? Chodzi o to, że pierwsza połowa tego ponad dwugodzinnego filmu trochę się ciągnie i emocjonalnie nie angażuje. Dla kogoś, kto czytał książkę, jest to szczególnie przykre i denerwujące, gdyż powieść wciąga już od pierwszych stron. Na szczęście druga połowa filmu rekompensuje ewentualne początkowe niezadowolenie. Do tego stopnia, że mogą być potrzebne chusteczki, więc warto się w nie zaopatrzyć.
W recenzjach książki pojawia się określenie, że „Gwiazd naszych wina” to „błyskotliwy i inteligentny wyciskacz łez”. Podobnie jest z filmem. Dlatego nie ma potrzeby zarzucać mu tego, co naturalnie wynika z pierwowzoru, a co jest jednym z jego atutów. Wystarczy przystać na to i przede wszystkim skupić się na tym, w jaki sposób w „Gwiazd naszych wina” (w książce i w filmie) prezentuje się odwieczny temat życia i śmierci. A jest to sposób dojrzały, budujący oraz dodający wiary, nadziei i siły. Czyż nie tego oczekujemy od dobrej książki i dobrego filmu?
Jeszcze w kwestii filmu można przyczepić się do tego, że nasi bohaterowie są tacy urodziwi (plakatowi) i może tak jakoś mało widać po nich chorobę. Jednak te z kolei ewentualne zastrzeżenia wynagradza to, że pomiędzy bohaterami jest – nomen omen – chemia, przez co aż iskrzy z ekranu. Co więcej, para głównych bohaterów odegrała swoje role naprawdę interesująco. I to jest z kolei wielki atut tego filmu, który jak tylko może stara się dorównać książce, oddając – według mnie, w obliczeniach i oczach humanisty – w 80% jej klimat.
Czy moje obawy były więc słuszne? Jak najbardziej. Bo nie ukrywam, że książka jest dla mnie lepsza od jej adaptacji. Ale fakt, że tak pozytywnie o niej myślę sprawia, że polecam film zarówno nastolatkom, jak i ich rodzicom. Jednocześnie zachęcam do zapoznania się z twórczością Johna Greena, który i u nas zaczyna cieszyć się coraz większą popularnością. O czym świadczą chociażby chwilowe braki w nakładzie „Gwiazd naszych wina”. A podobno tak kiepsko u nas z czytaniem…
Portal resinet.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy i wypowiedzi zamieszczanych przez internautów. Osoby zamieszczające wypowiedzi naruszające prawo lub prawem chronione dobra osób trzecich mogą ponieść z tego tytułu odpowiedzialność karną lub cywilną.
Drogi użytkowniku! Trafiłeś na archiwalną wersję działu kinowego. Filmowe newsy, bieżący repertuar kin oraz filmotekę znajdziesz w nowej odsłonie serwisu.