Od jakiegoś już czasu przymierzałem się do tego, by w końcu sięgnąć po prozę noblistki Doris Lessing (Nobel 2007) i zobaczyć, o czym i jak pisze ta kobieta. Pretekstem stał się film „Idealne matki”, który powstał na podstawie niespełna siedemdziesięciostronicowego opowiadania „Dwie kobiety”. Opowiadanie to jest zawarte w elegancko wydanym zbiorze czterech opowiadań (u nas po raz pierwszy; właśnie przy okazji premiery filmu, ale nie z okładką filmową) zatytułowanym dokładnie tak samo, jak wspomniana nowela.
W tym konkretnym opowiadaniu Lessing przedstawia historię dwóch matek, które znają się i przyjaźnią od dzieciństwa, i świata poza sobą nie widzą. I oczywiście poza swoimi nastoletnimi synami, na których patrzą z podziwem, nazywając ich „młodymi bogami”. I tak żyją sobie spokojnie w czteroosobowej komunie (gdzie nie liczy się nikt inny, nawet mąż jednej z kobiet), w pięknych okolicznościach przyrody: błękitnego morza i jego spokojnego szumu fal, ciepłego piasku i gorącego słońca. I w takiej też scenerii rodzą się romanse pomiędzy dojrzałymi kobietami a młodymi mężczyznami, o których prawie nikt przez lata nie wiedział.
Pisarka bardzo subtelnie i bardzo zdawkowo opisuje to, co dzieje się między bohaterami. Nie epatuje opisami seksualnych relacji, jakie możemy chociażby znaleźć w „50 twarzach Greya”. Takich opisów w opowiadaniu Lessing nie ma. Jej wystarczy jedno konkretne zdanie, by przekazać to, do czego doszło. W ogóle noblistka tak konstruuje świat relacji kobiety-mężczyźni, matki-synowie, że czytelnik nie odczuwa potrzeby oburzenia, zaprotestowania czy jakiejkolwiek innej negatywnej reakcji. Może być jedynie zaskoczony tym, że to wszystko tak prosto, lekko i prawie niezauważalnie się odbywa. I że jest to takie… normalne. A dla mężczyzny takie… nudne….
Anne Fontaine, która wcześniej wyreżyserowała „Coco Chanel”, niestety, zamiast nadać wyrazistości tej historii, jakoś uratować ją w męskich oczach (bo to kobiety głównie stanowią widownię filmu), zamiast sprawić, że z ekranu będą parować emocje, a przy okazji po tym wszystkim pojawią się jakieś pytania i dylematy, uwypukliła tylko letniość opowiadania. Zabrakło w „Idealnych matkach” dramatu, zabrakło intrygi, która żwawo pchałaby fabułę do przodu. Bo bez tego toczyła się ona wolno jak głaz pchany przez Syzyfa na wysoką górę. Nie pomogło nawet kilka łóżkowych scen pomiędzy Naomi Watts, Robin Wright, aktorkami atrakcyjnymi, ale mającymi już swoje lata, a młodymi, nieznanymi aktorami. W dodatku reżyserka chyba w sposób niezamierzony sprawiła (do spółki ze scenarzystą), że z tego dramatu zrobiła się komedia. Widzowie obśmiali zarówno infantylne zachowanie bohaterów w konkretnych sytuacjach, jak i ich dialogi. Dla mnie, jako mężczyzny, te reakcje (bo na seansie były tylko reakcje kobiet) były zaskakujące. Ale jednocześnie uświadomiły mi, że jeśli chodzi o facetów, kobieta-kobiety nie oszuka. Nawet w kinie.
W „Idealnych matkach” tak naprawdę nie wiadomo o co chodzi. Coś zostało pokazane, jakieś niemoralne romanse, jakieś problemy, ale – jak już wspomniałem – to raczej widzów nie rozgrzewa i nie angażuje. I niby mamy do czynienia z tzw. kinem kobiecym, ale czy jest to kino, które faktycznie zadowala/zadowoli kobiety? Bo mężczyzn ani trochę.