Można powiedzieć, że kino jest dzieckiem ludzkiej wyobraźni. Każdy film, bez najmniejszego wyjątku, w jakimś stopniu (mniejszym bądź większym) na niej się opiera. Czasem do stworzenia dzieła potrzeba jej więcej, czasem mniej – szczególnie, kiedy bazuje się na ścisłych wytycznych czy doświadczeniu poprzedników. „Interstellar” jest filmem, który potrzebował wyobraźni prawdziwej wielkości.
Bardzo ciężko jest mówić i pisać o najnowszym filmie niekwestionowanego już mistrza wielkich produkcji – Christophera Nolana, ponieważ on sam będąc bardzo finezyjnym i fantazyjnym, oczekuje, że i widz wykaże się przynajmniej odrobiną fantazji. Dlatego, co najważniejsze w tej sprawie, ten film jest stworzony dla ludzi lubiących i ceniących kino science fiction i śmiem twierdzić – dla nikogo innego. Ktoś, kto podczas wieczornego spaceru ani razu nie spojrzy w niebo, ktoś kto nigdy nie zastanawiał się nad tym, co dzieje się poza obrębem naszej planety, ktoś kto nie wierzy, że istnieje coś poza tym, co TUTAJ, prawdopodobnie nie doceni tego filmu. Zrozumieć – zrozumie, bo nie ma w nim nadzwyczaj skomplikowanych treści, jednak go nie poczuje, nie zaakceptuje; po prostu mu się nie spodoba. To taka moja sucha kalkulacja. W oderwaniu od filmu. A film…
Proszę sobie wyobrazić podróż w kosmos, kiedy się tam nie było. Ba! Proszę sobie wyobrazić podróż przez tunel czasoprzestrzenny. Proszę sobie pomyśleć, jak to może wyglądać. Proszę pomyśleć, co jest wewnątrz czarnej dziury albo jak wygląda inna galaktyka; czy są tam planety, na których żyją być może inne istoty. Znów, ba! Proszę opanować teorię względnością Einsteina :-). „Interstellar” jest właśnie fantazją na ten temat, ale bez kosmitów, bez UFO, bez kombinacji. I daje radę! Obrazuje! To, jak wspomniałem, fantazyjne, ale zarazem matematyczne science fiction - jak na nazwę gatunku przystało. I naprawdę, wydaje mi się, że nie ma tu, co silić się na pewnego rodzaju opis szczegółów ze strony recenzenta. To po prostu trzeba zobaczyć i bez gadania przeżyć. Swoje słowa adresuję szczególnie do tych, którzy, jak powtarzam, idą do kina po to, by oderwać się od rzeczywistości.
Rafał Kaplita
Ocena: 10/10
P.S. Zapomniałbym o przyziemnych drobiazgach:
1) Ten film może śmiało ubiegać się o status klasyka obok „Odysei Kosmicznej”.
2) Autor muzyki – Hans Zimmer, jakkolwiek go cenię, tak przeszedł samego siebie. Trudno mówić, że bez muzyki ten film nie istnieje, ale bez niej nie byłby takim, jakim być potrafi. Obawiam się, że to dzieło jego życia.
3) Matthew McConaghey w roli życia? Jego postać jest jakby pochodną tej z serialu „Detektyw”, gdzie zagrał detektywa-filozofa z dość specyficznym spojrzeniem na świat.
4) Nie chciałem mówić, ale zakończenie tego filmu trochę rozczarowuje. Jakby już w końcówce brakło polotu. Ale… Gdyby jednak potraktować je jako… kolejną fantazję?