Okres przedświąteczny spowodował, że udało mi się ponownie zawędrować do sklepu z płytami DVD. Nie wiedziałem, czego konkretnie potrzebuję, więc wodziłem oczami po całym regale. Nagle osłupiałem. Moim oczom ukazał się najnowszy film Clinta Eastwooda, którego, jak się właśnie okazało, wyczekiwałem na próżno w kinach.
O ile dobrze liczę, to ostatnimi filmami Eastwooda, które doczekały się premiery na polskich ekranach były „Oszukana” i „Gran Torino” z 2008 roku. Kolejne „Invictus”, „Medium” oraz „J. Edgar” wychodziły już tylko na płytach. „Jersey Boys” jest kolejnym. Ostatnim?
Sytuacja zdumiewa, ponieważ Eastwood uchodzi za twórcę kultowego, na którego filmy czekają rzesze fanów. Sytuacja wręcz irytuje, bo nawet jeśli wspomniane tytuły nie są przebojami na miarę „Bez przebaczenia” czy „Za wszelką cenę”, to jednak zawsze trzymają pewien poziom solidności i precyzji wykonania. Częstokroć przewyższają jakością filmy, które zawalają ekrany na wiele tygodni. „Jersey Boys” nie stanowi tu wyjątku.
Przyznam, że lekkim zaskoczeniem była dla mnie informacja o tym, że twórca „Co się wydarzyło w Madison County” będzie kręcił biografię muzyczną o Frankie Vallim i jego zespole The Four Seasons (prawdopodobnie najbardziej popularnym zespole rock’n’rollowym przed Beatlesami). Nigdy wcześniej nie nakręcił przecież niczego podobnego. Po krótkim namyśle doszedłem jednak do wniosku, że to wcale nie takie niesłychane. Eastwood od zawsze przejawiał zamiłowanie do muzyki, co przebijało również przez jego filmy. Co prawda jego ulubionym gatunkiem jest jazz, jednak w latach swojej młodości zdarzyło mu się przecież śpiewać w westernie („Pomaluj swój wóz”), a także nagrać kilka płyt, na których śpiewał westernowe piosenki. Do nakręcenia tego filmu namówił go podobno sam Frankie Valli, jednak zakładam, że reżysera skłoniła również sama możliwość „przeniesienia się” w lata 50. i 60., czyli lata jego młodości, kiedy być może tańczył do „Sherry” czy „Big Girls don’t Cry” – pierwszych hitów The Four Seasons.
Faktycznie. „Jersey Boys” jest filmem dość sentymentalnym, w którym jego autor, nawet jeśli nie widać go na ekranie, puszcza do widza raz po raz oczko. A to słychać żart w tonie autora (np. jak sędzia ogłasza wyrok), a to jeden z bohaterów ogląda w telewizji „Rawhide” – kultowy, westernowy serial, w którym Eastwood zaczynał poważną aktorską karierę. Jest też filmem zrobionym z przyjemnością, co bije wręcz z ekranu, a co także podkreśla finał w musicalowym stylu. Jednak pomimo dość lekkiego tonu, który podkreśla lekka, najczęściej radosna muzyka, nowy film Eastwooda bywa dramatyczny.
Jego początek przypomina trochę filmy o mafii według Martina Scorsese. Oto młody chłopak idący ulicą, zwraca się w stronę kamery i rozpoczyna opowieść o tym, jak zaczęła się historia zespołu. Jest pewny siebie. Cwany. Zwiastuje tarapaty. I faktycznie. Eastwood nie opowiada w swoim filmie o magii brzmienia, nie skupia się zbyt mocno na pasji muzyków, choć oczywiście im jej nie odbiera. Tworzenie muzyki, a później jej wykonywanie, jest tu przede wszystkim zawodem, za który dostaje się pieniądze. Pieniądze są tu bardzo ważne, a nawet istotne w kontekście rozwoju samej historii. Artysta skupia się na faktach i mechanizmach, które sprawiły, że najpierw powstał wspaniały zespół, następnie wpadł w tarapaty, a na końcu się rozleciał. Zwraca też szczególną uwagę na relacje między członkami zespołu: gwieździe (Frankie Valli), doskonałym tekściarzu, założycielu zespołu, który jednak oprócz gadania i psucia atmosfery niczym szczególnym się nie wyróżniał, oraz tym czwartym, który był nieco w cieniu. Nierównomierny wkład członków w zespół w połączeniu z równym podziałem wpływów z działalności nie ma prawa prowadzić do zgody i szczęśliwego zakończenia.
Historia czterech chłopaków z biednej dzielnicy jest bardzo żywa i barwna. Nie ma w niej czasu na nudę. Są wzloty i upadki. Długi i dostatek. Przyjaźń i zawiść. Żart i niebezpieczeństwo. I aż podziw budzi fakt, że autorem tej bardzo błyskotliwie opowiedzianej historii jest 84-latek, który raz kolejny dał dowód świeżości umysłu. Raz kolejny zrobił też coś, co udaje się nielicznym. Nakręcił dwa filmy w jednym roku. Jego najnowszy „Snajper” miał już premierę w USA. W Polsce będzie go można oglądać od 20 lutego. W kinach! To potwierdzone. Podobno to jeden z oscarowych faworytów.
Rafał Kaplita
Ocena 8/10