Filmy dokumentalne można dzielić według wielu różnych kategorii, również tych zupełnie własnych. Osobiście dzielę je sobie również na te, które podejmując jakiś temat, starają się go skrupulatnie wyjaśnić, oraz te, które swój oficjalny temat traktują jako swego rodzaju odskocznię do opowiedzenia czegoś innego, uniwersalnego, dla każdego. I tak jak za przykłady dokumentu z pierwszej z moich kategorii można by podać filmy przybliżającego życie jakiegoś aktora, naukowca albo analizujące wydarzenie historyczne, tak do drugiego przykładu z powodzeniem można zakwalifikować „Jiro śni o sushi” Davida Gelba.
Mógłby ktoś pomyśleć: nie wiem nic o sushi, dlatego film będzie dla mnie kompletną abstrakcją, albo: jak można nakręcić pełnometrażowy film o sushi? Oczywiście można sobie wyobrazić najprostszą formę takiego filmu, który mówi o tym, jak robi się sushi, gdzie serwuje, ile to kosztuje itp., ale mało ko wytrzymałby blisko dwie godziny, słuchając i oglądając, jak kroi się ryby i ugniata ryż. A jednak Gelbowi wyszedł film ciekawy, który pochłania się łatwo i który daje satysfakcję. A wszystko przez to, że mówiąc o sushi tak naprawdę poza sushi wykracza. Japońska potrawa jest tutaj zaledwie wybiegiem w stronę jednego z jej najwybitniejszych mistrzów, a nawet bardziej w stronę jego cech, które decydują nie tylko o tym, jak być doskonałym szefem kuchni, ale również, jak osiągać sukces i być zadowolonym z tego, co się w życiu robi, niezależnie czy jest to przyrządzanie potraw, sprzątanie, czy naprawa samochodów.
Jedyna wątpliwość, jaka rodzi się po obejrzeniu „Jiro…”, dotyczy, powiedziałbym, sfery duchowej. I to nie naszej, a bohatera tego filmu, bo choć jest on osobistością bardzo cenioną, to jednak tylko i wyłącznie dzięki swojej pracy. I można zadawać sobie pytania w rodzaju: czy człowiek może być szczęśliwy tylko dzięki swojej pracy? czy można pracować dla samej pracy? W końcu pracuje się po to, by móc następnie w spokoju odpocząć lub w jakiś sposób siebie i bliskich uszczęśliwiać. I choć można, faktycznie, wątpić w szczere szczęście tego człowieka, który urodził się i umrze pewnie przyrządzając sushi, to jednak należy pamiętać, że był kiedyś ptak, który po opuszczeniu klatki stał się nieszczęśliwy i zdechł.
Odkąd obejrzałem film dokumentalny Davida Gelba „Jiro śni o sushi”, często o nim myślę. I nie tyle o samym dziele, co o jego bohaterze – tytułowym Jiro. Bo patrzę na ten film nie pod kątem czynności, o której m.in. opowiada (perfekcyjnemu robieniu sushi), ale właśnie pod kątem człowieka i tego, że człowiek dzięki swojej pracy też może być szczęśliwy, a praca, którą (się) wykonuje, może być naprawdę satysfakcjonująca. Co w naszych warunkach chyba należy do rzadkości.
Imponuje mi w Jiro, że pomimo osiemdziesięciu pięciu lat (w tym siedemdziesięciu pięciu lat pracy) nadal jest pełen życia, energii, pasji i że – jak to się mówi – ciągle mu się chce; a chce mu się jak najlepiej. Nie jest więc minimalistą, niczego nie robi „po łebkach”, w swojej pracy i życiu nie idzie na skróty; po prostu chce być perfekcjonistą, i tym perfekcjonistą jest. Dlatego od zawsze dużo wymaga od siebie, ale też od innych. I chociaż ci inni narzekają, że praca u mistrza sushi do łatwych nie należy (u Jiro trzeba się uczyć aż dziesięć lat, żeby zrobić dobre sushi; niektórzy nie wytrzymywali napięcia i szybko rezygnowali z praktyk), a on sam łatwym charakterem nie jest, to jednak po tych wieloletnich trudach doceniają samego szefa i to, czego się od niego nauczyli. A nauczyli się naprawdę dużo. Nie tylko w kwestii robienia dobrego sushi.
Owszem, może trzeba/należy mieć zastrzeżenia i dylematy jeśli idzie o sferę rodzinną naszego wiekowego bohatera. Że może w jego życiu to praca była najważniejsza (?), a nie rodzina. Że może ubezwłasnowolnił (?) swoich synów, wpływając na nich, że zajęli się/zmuszeni byli się zająć tym, czym on się zajmował. Ale z drugiej strony, czy byli oni z tego powodu nieszczęśliwi? Chyba nie. Przynajmniej ja tego nie dostrzegłem ani nie odczułem. Za to dostrzegłem, że swoim podejściem i postawą Jiro nauczył synów życia i tego, jak sobie w tym życiu mają radzić. I dzisiaj świetnie sobie radzą, prosperują i mogą pozwolić sobie na podążanie wybraną przez siebie drogą. Bo kiedyś ojciec – zgodnie z japońską z tradycją – wypchał ich z gniazda i nie pozwolił wrócić, dopóki nie zaczną sobie sami radzić. Patrzę na to przez pryzmat naszego życia, jak jesteśmy dzisiaj wychowywani (mam tu na myśli głównie mężczyzn), i od razu przypominają mi się te wszystkie niepochlebne artykuły, które co rusz pojawiają się w kobiecych czasopismach, mówiące właśnie o mężczyznach i ich niedojrzałości; o tym, że dwudziestokilku- i trzydziestolatkowie nadal „złączeni są pępowiną” ze swoimi matkami; że nie stać ich na dojrzały, emocjonalny związek; i że ogólnie to „nie ma w czym wybierać”. A może gdyby zastosować japońską lekcję życia to mężczyźni nie wypadaliby tak kiepsko w oczach kobiet?... Warto o tym pomyśleć, gdzieś pomiędzy przyglądaniem się, jak robi się najwspanialsze sushi, a tym, kto je tutaj wykonuje.
Natomiast na koniec tak sobie myślę, że dokument „Jiro śni o sushi” powinien być pokazywany (a potem intensywnie dyskutowany) pracownikom wszystkich zawodów w ramach szkoleń i spotkań, które to niby mają sprawić, że człowiek będzie bardziej wydajny, bardziej kreatywny (modne słowo) i że będzie więcej umiał. Jeden taki film zdziałałby więcej niż tysiąc – niepotrzebnych – słów (szkoleń).