I doczekaliśmy trzeciej i – jak zapowiadają twórcy – ostatniej części tego wielkiego przeboju kinowego. Tym samym „Kac Vegas” to już trylogia, która na pewno znajdzie się na półce niejednego fana. Trudno się temu dziwić, ponieważ jeszcze trudniej jest nie lubić bohaterów – nazywanych powszechnie watahą. W końcu tworzą zgraną paczkę nie do podrobienia. Nawet jeśli na każdym kroku wypierają się tego. Szczególnie, kiedy ciągle pakują się w te same lub bardzo podobne kłopoty, których końca nie widać. To jak błędne koło, z którego ciężko wyskoczyć.
Pewnie większość, która jeszcze nie widziała „Kac Vegas 3”, zadaje sobie fundamentalne pytania typu: jaka jest ta część?, czy dorównuje poprzednim?, i czy jest to faktycznie „epickie zakończenie, jak obiecują w zwiastunie? To po kolei.
Tym razem za ciąg przyczynowo-skutkowy wydarzeń odpowiedzialny jest Pan Chow, znany z poprzednich części, który w cwany sposób przywłaszczył sobie złoto należące do tęgiego gangstera w hawajskich koszulach (w tej roli John Goodman). Wataha musi odnaleźć Chowa, a co za tym idzie i złoto, by w ten sposób wykupić jednego ze swoich (jak zwykle chodzi o biednego Douga). I tak zaczynają się kłopoty. Zanim jednak widz dociera do tych prawdziwych i zabawnych problemów, z którymi borykają się nasi bohaterowie, musi uzbroić się w cierpliwość, ponieważ tym razem „Kac Vegas” wyjątkowo długo się rozkręca. Odnoszę również wrażenie, że jest to najpoważniejsza z części, gdyż donośny śmiech na sali pojawia się – o dziwo – późno i… sporadycznie. Ale jak już się pojawia, to niesie się po całej widowni. I to nie z tych świńskich żartów, których są śladowe ilości. Więcej tu refleksji na życiem i tym, że kiedyś w końcu trzeba dojrzeć i ustatkować się, niż samej zabawy. Z jednej strony jest to logiczne posunięcie w przypadku zamknięcia cyklu, ale z drugiej strony widz nakarmiony solidną porcją niewybrednych dowcipów za ostatnie dwa razy (szczególnie za pierwszym razem) oczekuje niezmiennie dużych porcji. W końcu apetyt rośnie w miarę jedzenia.
Czy część trzecia dorównuje poprzednim częściom? Na pewno jej plusem jest to, że zrobił ją ten sam facet, który wyreżyserował poprzednie – Todd Phillips. Widać, że gość zna i lubi swoich bohaterów, i wie, do czego są zdolni, gdy tylko sprawy zaczynają wymykać się im z rąk. Wie, jak poprowadzić tę historię, by było ciekawie i widz dobrze się bawił, i nie ziewał na seansie. Jednak, jeśli miałbym już przyznawać miejsca wszystkim odcinkom, to właśnie pozostawiłbym je w takiej kolejności, w jakiej zostały zrobione – od najlepszej po najsłabszą. Nie zmienia to faktu, że nadal „Kac Vegas” dobrze się i „szybko” ogląda, lecz są lub będą tacy (zaliczam się do nich), którzy wyszli bądź wyjdą z kina z uczuciem niedosytu.
I czy jest to faktycznie „epickie zakończenie”? Oczywiście w słowie „epickie” ukryty jest żart, ironia, która ma tylko podkreślić doniosłość tego (pseudo)wydarzenia, jakim jest zakończenie kinowych przygód z „Kac Vegas”. Dlatego epickości, czyli wizualno-opowieściowego rozmachu tu nie ma. Wszystko jest takie, jak było do tej pory – utkane z materiałów i za pomocą narzędzi już znanych i lubianych. Jednak materiał już nieco przybladł, a narzędzia zaczynają nieco rdzewieć.
Mimo wszystko dziś „Kac Vegas” jest już pewnego rodzaju „marką”. Wystarczy wspomnieć sam tytuł, by szeroko uśmiechnąć się, odświeżając przy tym w pamięci jakąś swoją ulubioną scenę lub sceny. Trzeba przyznać, że Phillipsowi wyszła ta komediowa trylogia. Owszem, „jedynka” na zawsze, jak w większości przypadków, pozostanie tą najlepszą z najlepszych części. Chociażby dlatego, że niosła ze sobą taki ładunek humoru, który rozkładał na łopatki, a paraliż nie ustępował jeszcze przez długi czas po obejrzeniu. Może i „trójka” nie ma takiej siły rażenia, może i brakuje jej powiewu świeżości, może i pomysły są już tutaj ograne, a całość sprawia wrażenie odcinania kuponów od poprzedników, ale mimo wszystko warto ją obejrzeć – by się trochę pośmiać, poprawić sobie nastrój i przy okazji pożegnać z watahą. W końcu – jak to mówimy my-mężczyźni – na każdego przychodzi pora.
P.S. Nie wychodźcie z kina wraz z pojawieniem się napisów, bo pomiędzy nimi twórcy zafundowali na pożegnanie mały epilog.