Po obejrzeniu najnowszego filmu Paula Greengrassa, który zaczyna specjalizować się w opowiadaniu prawdziwych, dramatycznych historii (np. „Lot 93” – o tragicznym locie z 11 września 2011 roku), nie jestem w stanie nie zgodzić się z docierającymi z mediów opiniami na jego temat. Tak: „Kapitan Phillips” to absolutne mistrzostwo – kino na najwyższym poziomie realizacyjnym, reżyserskim i aktorskim. A jeśli ktoś w to nie wierzy, to tym bardziej powinien zainwestować w bilet do kina, by samemu przekonać się, że jest/będzie to inwestycja przynosząca same korzyści. Tymi najlepszymi i największymi korzyściami są oczywiście niewymuszone, szczere i targające całym umysłem i ciałem emocje (od przerażenia po wzruszenie), których w kinie obecnie – paradoksalnie i niestety – często przychodzi szukać ze świecą.
Wspomniane emocje już na wstępie inicjuje to, że reżyser sięgnął po jeszcze całkiem świeżą historię (z 2009 roku) tytułowego kapitana Richarda Phillipsa (i jego załogi), który kierując potężnym statkiem „Mearsk Alabama” zostaje zaatakowany przez piratów, a następnie staje się zakładnikiem somalijskich grabieżców. Zresztą o tym zdarzeniu można również przeczytać w książce „opowiedzianej” przez samego Phillipsa pt. „Kapitan. Na służbie”, która ukazała się u nas nakładem wydawnictwa Otwarte. I tyle wystarczy, by w zarysie przybliżyć fabułę, zainteresować i przy tym niczego nie zdradzać. Chociaż nie jest to historia z zaskakującym finałem, ponieważ ten napisało wcześniej samo życie. Najważniejsze jest jednak to, czego i w jaki sposób doświadczamy przez następne - zupełnie nieodczuwalne - ponad dwie godziny filmu.
Greengrass, swoim zwyczajem, do opowiadanej historii podchodzi z wielkim pietyzmem i realizmem. Wie co robić, by widz poczuł, że nie tylko jest obserwatorem zdarzeń, od których ciężko oderwać wzrok, ale również sam staje się ich uczestnikiem. Rezygnuje więc ze wszystkiego, co zbędne i rozpraszające. Dlatego ogranicza ekspozycję do minimum, szybko zapowiada to, co nieuniknione (działa tutaj pierwsze prawo Murphy’ego), by ostatecznie przejść do „konkretów”. Od momentu wciśnięcia alarmu na pokładzie statku akcja rozgrywa się już w takim tempie, że można stracić poczucie miejsca i czasu. Jednocześnie tętno przyspiesza a adrenalina osiąga poziom godny oczekiwania na wynik testu ciążowego. Dzieje się tak między innymi dlatego, że pomimo zawrotnego tempa mamy możliwość przyjrzeć się nie tylko głównemu bohaterowi, i od razu go polubić (trudno też, żeby było inaczej skoro gra go Tom Hanks), ale możemy również przyjrzeć się jego oprawcom (niesamowicie naturalni aktorzy somalijscy). I chociaż nietrudno szczerze ich nienawidzić, to jednak jesteśmy w stanie zrozumieć motywy ich działania. W tym miejscu warto zwrócić uwagę na to, jak Greengrass zderza ze sobą dwa odmienne światy – Amerykę z Afryką, gdzie ta pierwsza wcale nie wypada tutaj różowo.
Ten film nie byłby tym, czym jest i nie wywoływał wrażeń, jakie wywołuje bez osoby wspomnianego Toma Hanksa. Nie ma drugiego takiego aktora, na którego od tylu lat patrzyłbym z takim podziwem i z taką sympatią, jaką patrzę właśnie na niego. Potrafi wlać tyle człowieczeństwa w swoich bohaterów, że pamięta się ich do końca życia i raz po raz z przyjemnością z nimi się obcuje. I nie inaczej jest tym razem. Można mówić i rozpisywać się o kreacji kapitana Phillipsa w wykonaniu Hanksa. Jednak esencją tej roli i tym samym aktorskich umiejętności tego pana jest ostatnie dziesięć, może piętnaście minut filmu. Jeśli komuś udało się utrzymać nerwy na wodzy przez bite dwie godziny, to w ostatnich minutach na pewno już zmięknie. I owa reakcja będzie najlepszą recenzją własną zarówno roli, jak i całego filmu.