Proszę sobie wyobrazić dowolny film Marka Koterskiego, np. taki „Dzień świra”, w wersji nieco ugładzonej, czyli skierowanej do szerszego odbiorcy oraz nasyconej większą dozą życiowego optymizmu. Takiej wersji pop/light. Otóż tak właśnie mniej więcej wygląda „Król życia”, który stanowił dla mnie nad wyraz miłą niespodziankę repertuarową.
Nie lubię historii, w których ktoś, nagle, jak za dotknięciem magicznej różdżki się odmienia. Alkoholik postanawia rok przed śmiercią przestać pić, wyrodna matka nagle jest wspaniałą opiekunką, a brzydkie kaczątko staje się pięknym łabędziem. No, może z tym ostatnim jednak trochę przesadziłem. W każdym razie chodzi mi o zmiany gwałtowne, pozostawiające przeszłość w zupełnym odcięciu, a co za tym idzie – zmiany dla mnie niewiarygodne. Nie wierzę, że wszystkie dotychczasowe cechy charakteru oraz sposób swojego życia można całkowicie, w stu procentach porzucić na rzecz czegoś zupełnie nowego. Ale co w przypadku, kiedy w grę wchodzi uraz psychiczny spowodowany wypadkiem samochodowym?
„Król życia” jest filmem w jakimś stopniu zdystansowanym do rzeczywistości, ale może właśnie dzięki temu udaje mu się jednocześnie być dość blisko niej. Mówi się o nim, że jest najbardziej optymistycznym filmem polskim od lat. Ale to nie do końca tak. Bohater filmu nagle staje się optymistą, który swoim nastawieniem do życia będzie próbował zarazić świat. Nie jest to jednak wcale takie łatwe zadanie. Powiedziałbym nawet, że częstokroć jego starania zderzają się ze zgoła inną rzeczywistością. Bardzo charakterystyczna dla jego sytuacji jest scena (świetna zresztą), w której Edward (bohater) decyduje się na słowne starcie ze swoim byłym szefem (absolutnie kapitalna rola Krzysztofa Czeczota). Efekt jest taki, że szef się nie daje, a Edwardowi w pewnym momencie jak brakowało, tak brakuje argumentów. Jego optymizm zostaje tu bowiem zderzony z chłodną oceną świata, która w wydaniu jego szefa ma również odrobinę sensu.
Ostatecznie wcale w tym filmie nie chodzi o to, by czymś zarażać. Nawet optymizmem. I chwała Bogu. Dzięki temu „Król życia” nie kończy się sceną, w której mieszkańcy całego miasta na środku ulicy tryskają radością i wyśpiewują piosenki w stylu tej z „Deszczowej piosenki”. „Król życia” jest pewną nauką. Taką z przymrużeniem oka, ale zarazem na poważnie. Nauką odpowiedniego nastawienia do otaczającej nas, a nie zawsze kolorowej, rzeczywistości. Czasem się nam bowiem wydaje, że jeśli nie zrobimy czegoś na czas, jeśli stracimy pracę, albo zabraknie nam pieniędzy, to świat się zawali. Wcale nie. Czasem może się okazać, że jeśli zdołamy zachować grunt pod własnymi nogami, to cała otaczająca nas rzeczywistość również utrzyma równowagę. Samoistnie.
Dawno tego nie pisałem wprost i bez zbędnych ceregieli, ale polecam ten film. Tym bardziej teraz - jesienią. Jest dobrze napisany, ma przemyślane dialogi, sporo humoru. Może w drugiej połowie ma delikatny przestój treści i nieznacznie się dłuży, ale na gruncie naszej rodzimej kinematografii, to i tak kawał dopracowanego i finezyjnego kina.
Rafał Kaplita
Ocena: 8/10