Tyle czasu minęło już od pierwszej części „Listów do M.”. Tyle też czasu minęło od wydarzeń, które rozegrały się w tej części. Nie obejdzie się więc bez znajomości/odświeżenia „jedynki”, by zrozumieć jej kontynuację. Warto jednak dodać, że w „Listach do M. 2” pojawiają się dodatkowo nowe wątki i nowi bohaterowie. Całość – konstrukcyjnie i fabularnie – pozostaje taka sama. Na zasadzie sprawdzonego przepisu na sukces. Czyli nadal jest kolorowo, magicznie i świątecznie. A wszystko wygląda jak american dream.
Nie ma co ukrywać, że doświadczanie drugi raz tego samego i w tej samej formie nie przyniesie takich samych wrażeń. Bo publiczność już się przyzwyczaiła i dokładnie wie, czego może się spodziewać. Szczególnie, że pierwsza część okazała się wielkim kinowo-płytowym hitem (ponad 2,5 mln widzów). Film trafił wtedy na naprawdę podatny grunt i zaspokoił potrzeby widzów stęsknionych przyzwoitego polskiego filmu rozrywkowego (ale zrobionego w duchu amerykańskim), który w dodatku może dumnie nazywać się komedią romantyczną. Dlatego ci sami widzowie obdarzyli wielką sympatią wszystkich bohaterów i ich perypetie. Krytycy zaś wykazali się wielką wyrozumiałością i życzliwością. Do dzisiaj z pewnością spora część z tej 2,5 milionowej widowni z przyjemnością powraca do filmu na DVD lub w telewizji (a ta dwukrotnie przypomniała swój hit tuż przed premierą kontynuacji) do „Listów do M.”.
Jeśli chodzi o tę najnowszą część, to i w jej przypadku nie mamy powodów do wstydu. Twórcy, by uniknąć efektu „drugiej części”, która najczęściej wypada słabiej, podążyli nową emocjonalną ścieżką. Zamiast postawić na mniej śmieszną komedię, zdecydowali się nadać jej ton melancholijny, który idealnie wpisuje się w święta Bożego Narodzenia. Być może jest to wynik nie tylko małej zmiany w scenariuszowym duecie, ale również wielkiej zmiany reżysera – na Macieja Dejczera, który słynie z „poważniejszego” i „trudniejszego” kina. Klimat, jaki udało się osiągnąć tutaj twórcom, udziela się widzom, którzy tłumnie ruszyli na seanse przedpremierowe. Nowe „Listy do M.” są tak opowiedziane, że każdy widz w tej mnogości wątków znajdzie coś dla siebie. W każdym razie na pewno trzeba się spodziewać historii bardziej refleksyjno-nostalgicznej niż komediowej, która w pierwszej połowie może trochę rozczarowywać i sprawiać wrażenie nieco ospałej. Ale za to druga połowa nabiera tempa i humoru, wynagradzając tę pierwszą. Udowadnia przy okazji to, że „Listy do M. 2” są skonstruowane w sposób spójny i przemyślany. Szkoda tylko, że zabrakło w nich polskich akcentów, jak chociażby polskiego kolędowania.
Natomiast na pytania typu: Czy „dwójka” poziomem dorównuje „jedynce”? i Czy stawi ona opór czasowi, stając się – jak „jedynka” – filmem, do którego wraca się wielokrotnie i za każdym z razem z wielką przyjemnością? – trzeba sobie już samemu odpowiedzieć.
No wreszcie ktoś napisał, że trzeba iść do kina samemu i tak też to widzę :) Warto sprawdzić, bo może nam się przecież spodobać :)
Ja się bardzo śmiałam i dobrze bawiłam :)
Autor: Zuzanna Janas
Data: 2015-11-17 15:56:19
[1]
Portal resinet.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy i wypowiedzi zamieszczanych przez internautów. Osoby zamieszczające wypowiedzi naruszające prawo lub prawem chronione dobra osób trzecich mogą ponieść z tego tytułu odpowiedzialność karną lub cywilną.
Drogi użytkowniku! Trafiłeś na archiwalną wersję działu kinowego. Filmowe newsy, bieżący repertuar kin oraz filmotekę znajdziesz w nowej odsłonie serwisu.